niedziela, 27 kwietnia 2014

Le fil.

Zawsze fragment. Ten, który od skóry sieje łzy i zamęt, zbiera (się na) deszcz. Wychodzę, jak o(k)no, na słoneczną stronę ogrodu, na pocztę w liściach, poczet pocią.gubię dłonie, roz-padam, rozkładam ręce od miesięcy na cztery części pierwsze, tak(to(w)nie)na ciszę i szum, recycling, może i dostęp do tego, które łagodnieje od konturów o zmierzchu, który(m) kwitnie bez(.) przeszkód falam.i wierzchem dłoni wyostrzyło spojrzenia; patrzy, rysy (na) twarzy na słowo honorowych przemilczeń, dopowiedzeń o krok od odpowiedzi. Płaszcz się, przeciwdreszczowe zamieci(one) pod dywan schnące, za ręce błądzące cienie.m.atki, która odcho.dziś na górę chowa poza zasięgiem ramion, imię i znamię, uzależnienia i urazę.
Zaraz nie wracam, zdążę, uderzam i za(m)rażam.
Zbieram czerwień i wszystkie pozostałe podstawowe zaba(r)wienia.

sobota, 26 kwietnia 2014

La chauve-souris.

Wrócił(am) d(o).kładek, między obłudą, a obiadem, wiecznym miastem mostów, a Miastem Ogrodów, jestem przewieszona przez ram(i)ę roweru, samochodu, schodów, toczę w dół tłocznej ściany, w głąb chłodu nisko zawieszonych chmur, brodzących w brudnym budowaniu na skraju załamania, na lazurowo skalistym wybrzeżu ludzkiej kości, poręczy (za mnie trask) rusztowania spadających liści. Miasto-manii wiel(k)ości list.ów szeleści rogami, szerokiej drogi o wyłożonych bz(ł)em ulicach, miasto włożone ciasno na najwyższe piętro troski, radosnej na szerokość kuchennego blatu, na mgnienie oka, które nie otwiera się od rzęs, na niepewne dygotanie skóry spod której wystają nitki bladej.ak sufit. Nastawię się na piąty staw, na-stawanie się. S(ła)będzie błądzenie, ptasi śpiew wprost w szarość, roszcząc prawa do końca.

niedziela, 20 kwietnia 2014

La mezzanine.



Powrót, czyli podróż w górę innej rzeki, po śladach, po-wodzie. Pełne nadziei poddasze, nasze jak wszystkie piwnice, każda szara komórka pod rucho.mymi schodami. Dwie wieże wykrzywione w uśmiechu, prosty jak słowa dziennik podróży o zagiętych (d)rogach . Łowię kolej(ny), odcinek, w którym nie mogę; zimne dłonie złagodzone, głodne snu uzurpującego sobie prawo do nocy, cyklicznie wracającego do początku czasu, który położył się cieniem. Oceany od końca miesiąca do inicjacji domu, sekretnej jak ujmujące odblaski dachów, odejmuję od ust ciche błyski nisko nad drewnianą podłogą. Profanuję ponownie winne i ranne, stratne i błahe. Pcham oddech chroniąc żebra przez zmierzchem. Jeszcze odnajduję jedną z ponad dwustu (jej wyso)kości, rzuconych w bruzdę zdatną do troski. Zatracam te krawędzie, które wszędzie odnajdą korzenie drzewa pozbawionego gałęzi na uwięzi przyzwyczajenia.
Do(m) ro.zło.żony(ch) bezbronnie miesięcy, do(m) otwarty(ch) na styczerń, kwiecierń i wrześnień. Do(m) rozpaczy, która nie znaczy żadnego kalendarza, patrzy.
Maj, kwitnienie, bardzo bliskie przestrzenie.

sobota, 19 kwietnia 2014

La berceuse.

Błogosławię ptaki o skrzydłach kruchych i płytkich jak ukołysanie do snu, jak sen osnuty wokół przedziału łudząco podobnego do,
owszem, niezrozumiale mru-czy zima, zdecydowanie chłodniej. Spierzchnięte usta tracą kontury, wszystkim starannie współrzędnie złożonym zdaniom wyciągnęłam z półek spójniki, niknę jak nikt inny jak nitki plą-tam, rue dancourt, które to piętro, c'est trop, strop zesłany na stracenie. Który to już raz, dwa, trzy po trzy (po) czwarte(j) gorzkiej czekolady, węglowodany i woda przegotowana do lotu wprost w-zburzone chmury, rozcięty trumfalnie łuk brwiowy, schodowa klatka ro-zmów milczenia, Piątek Wielce nieobecny, ciasna winda, krzywda zdrapana ze ściany znakiem zapytania, który portretuje decydujący moment. Tnę ciszę, która nigdy jeszcze nie szeleściła tak wysoko. Mimo wszystko, nadal nie potrafię szacować odległości, mierzę niezgromadzone siły na dobre i złe zamiary, noszę się, chłodno, niespokojnie, moknę, przecież mogę we mgle. Jak zawsze, jak (zdra)dziecko.

sobota, 12 kwietnia 2014

La veille.



Rozbite szkło (ukryte/odnalezione) w lewej kieszeni zabrało mi słowa. Uczę się pisać, poranioną dłonią, która pamięta szelest liści i pła(sz)cz; recytuję z fotograficznej pamięci to, co pozostało w Polu widzenia, jak mina, Marsowym. Wyjść. Nie wycierać rąk o liście, do połowy zamknąć drzwi i łapać klucze ptaków, całkiem złote. Pociąg relacji kwiecień-listopad. Z powrotem, samolot krzywych linii. Kluczyć wokół chodników napotykających noc, potykając się o prostą wiosnę. Wyjść. Zwraca się do mnie z nieuprzejmą czułością termin książek zalepionych nieuprzejmie niebieską sygnaturą biblioteki, która zatraciła krawędzie, z rozmysłem rozmyła dwadzieścia trzy stopnie hiszpańskich schodów. Wyjść, środkiem nocy. O wietrznym mieście rectuję cytuję tu (i-lu)struje mnie wzrokiem, wkłada w grube płaszcze i powieści, ścisza głos zahaczając o (d)rogi wszystkich drzew, wszystkiego dobr-
ego
-tu.