środa, 25 listopada 2015

Une bévue.



Właśnie piętnaście. Właśnie przeszła(,) niedokonana(.) Niedomknięta definicja domu chwieje się i-skrzy w stronę obcych ognisk, w stronę dłoni, których nie zdążę dotknąć, chwycić, zasłonić, w stronę nieprawdopodobnie niebieskich źrenic, w jasną stronę zmęczenia i ciemną stronę nocy. Nie stornię od dni, niewiarygodnie krótkich, nieprzyzwoicie chłodnych. Przyzywam z biletowych arkuszy najbardziej kruche z powietrznych okruszków poduszek, kołder kłód, wdzięcznych łódek, długo płynących w ślad za nadgarstkami.
Czasami tęsknię i wtapiam się zwątpieniem w róg ukochanych, znanych na pamięć ulic. Jeszcze nie zginęła(m), jeszcze żyje(my).

15.

wtorek, 17 listopada 2015

Le moineau.


Dwadzieścia trzy.
Zbliża się, porządkuję najciemniejsze kąty, już nie zdążę posprzątać, więc jedy-nie-ogarniam wzrokiem, tracę zasięg ramion. On wróci, zawsze wraca i kładzie się
cie(r)niem. Odwrotnie do kierunku (ws)kazań, w związku z tym ześlizguję się z łóżka wprost w przepaście zakrzywionej podłogi. Nogi mam zmęczone, nienaturalnie w.ręcz/nie wyłącz(m)nie.rozłącz
nie
opornik.t/o były dni, zaiste, istotne.

23

poniedziałek, 9 listopada 2015

Le malin.





Trzydzieści jeden. Dokładnie pamiętam tę przestrzeń w samym środku troski, kamiennego chłodu, kamienicznej ciszy. Słysz. Słyszysz? Morze nigdy jeszcze nie było tak niecierpliwe; dziwię się samej (o)sobie, trzeciej, mnogiej, rozproszonej między wieloziarnistą plażą, a wielko-dusznym sercem zamkniętym w rogu pokoju. Rozstrojenie, zdejmowanie kolejnych zatrzasków, kruchy wrzask w kącie ucha na granicy oddechu. Nie spieszy mi się, ucieka ostatni przystanek. Przynajmniej ja(dę), nigdy jeszcze nie było tak blisko bli.znamion, zarazków i trosk.

31.

środa, 4 listopada 2015

Le prunellier.






Trzydzieści sześć. W pięści zaciskam ostatnie zygzaki żył, urwane zdania tęt.nic mi do tego, stamtąd uciekam od dawna. Dwanaście i pozostałe części trylo.gi(i/n)ną , prostuję palce na posadzce od strony wschodniej.
Łagodnieję. Fale fruną ku górze, cieplejszej niż szalik cały w śniegu, do połowy roz-pruty. Buty i kilka absolutnie niezbędnych drobiazgów, rozbieganych spojrzeń prosto w dziurawe kieszenie. Jest brak, jest zaciskanie warg i zdania, które błądzą. Urażona duma jaśnieje lekką ręką, bez lęku, dźwięku (i) pobudek, najniższych. Jednak przyszły te temperatury, które inkrustują lodowate dłonie.

To nie koniec. Ciągle szukam momentu. Decydującego.

36.