środa, 27 listopada 2013

Le funambule.

We śnie właśnie uporczywie wraca, całą noc trąca rozłożone wskazówki ramion, ramiona wskazówek, niepokojąco krótkie rękawy i bezradne ręce, anatomicznie prześliczne dłonie, błękitną krew i lekkie kości, przekreślone grubą kreską usypaną z wrzasku i piasku o ziarnach, które urosną, zakwitną i znikną, na dnie oceanu, na krawędzi ocalenia.
Jestem.
Tym rejestrem, w który wpadasz jak deszcz, przelotnie, zdecydowanie zbyt wcześnie, śniąc jeszcze o ciepłych krajach, o rozdarciu i drżeniu.
Jestem tekstem na wykończeniu kultury.
Wąskim traktem, grubym nietaktem, szarością zaścieloną zielenią tak wnikliwie, iż czarno to widzę.

sobota, 23 listopada 2013

Le Danube.

Belki k(łamią)lamrą tęsknoty spięte ciasno, włosy, sypnięte znów wprost w poddany restauracji, choć kawiarniany blat o zapachu szukania słów, cynamonu i ciszy po drugiej stronie szyby, bełkotanie, puste pół(ki), koty, belkowanie zaprowadzane pod porządki, podporządkowaną ulicą za-znać, za-wrócić w pasmo światła i schodów, zmieniać role jak rękawiczki, uchylać role-tykanie krat. Nik(t )nie poznał tych nitek, których splotem płonę, które błądzące wywlekam z szaf na nocne światło żył. Umiera, udrapowany draśnięty tymczasowo koniec, niecna niecka tkliwie wrośnięta pod palce w adres i dno. Taka noc, której wówczas zabrakło, takie światło, które zawsze śni.

Niecoforte oddychasz, strasz-(m)nie bardzo głośno odchodzisz od z.my(ch)słów, niebawem spadniesz
niczym
śni
eg.o

czwartek, 21 listopada 2013

Les Tournesols

Spadłam z wagi, prawdopodobnie (się) nie (się) podniosę, a rosnę, kwitnę w(e.tknięta w) sztuki tak słabe, że nie schodzą ze sceny, od.a do zet, miasta K. nie po(r)trafią, Lu., W., epitafia spisywane pospiesznie Na Paryskim wyBru.ku niebu;  różn(ic)e subtelne ja(k) pierwszy śnieg zeszłej jesieni, który zbiegł z zieleni desek parkowych  ławek, które nas złamały, (d)ale(j) mienił się jeszcze długo po wiośnie, właśnie gaśnie i rośnie pod stopami pod palcami biegnie krew, łabędzi śpiew serca, któremu zabrakło powietrza, Słońce, ja rosnę, ty wracasz, od-wracasz odczarowujesz puste twarzeki, wątłe plecy i wątpliwie zarysowane brw.i horyzonty, wąskie jak przejścia, przyziemnie tajemne, wciąż jestem,
słoneczniki(e)m.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Les rizières.

Wy-czerpany papier ryżowy jak po(d)le do po(d)pisu, ciasna przestrzeń, niewielka inter-linia, pół oddechu między łowieniem, a słowami, słoną wodą, która zamarza w kącie niepokoju, w cieniu strachu chwytającego klamkę za serce, zło-to.pomocną dłoń za skroń ce, stroniąc od słońc, księżyc(i)e, (sat)elitarnie noc. Nie drżę mineral-nie płonę od włosów do głosu (d)opuszczam głowę, zaglądam w puste studnie z dna tęczówek, nie umie(ra)m, jestem spacerowaniem po południowej ścianie, błogosławiona między witraża.mi,nie oszczędzam się, nie gaszę (świa)teł, rozprostowuję (wiel)kości wzdłuż mi(ę) śni się koniec(z)ny szary na Porządek Dyskursu, na poczet sztandarowo niepoczytalnych gestów, gustu i ust.

Wróć, jak mróz zamknij okna i oczy.

niedziela, 17 listopada 2013

La reprise.


Moja przyszła żona jest jeszcze dzieckiem, moja przyszła żona nie wie jeszcze, że ja wychodzę. Dojrzeć, dotrzeć w startą stratę, przetrzeć oczy jak szlaki, kolana
do krwi patrzeć. Ja(k) wychodzę, nie wrócę. Ma dwie ręce, palce tak serdeczn(i)e
bezradne, zaplecione
warkocze urocze pogodne, głodne u wagi upadłe. Ładne,
ma twarze szare jak własna kieszeń zna na pamięć
szuflady pełne blizn. Nie powinna mi się śnić, marznąca i krucha, nie słucham jej, odkąd rozpłakała się tuż obok czegoś, czym byłem,
niebo
miało wtedy rozprostowane rzęsy i sypiało z nami.

M.

czwartek, 14 listopada 2013

Blanche-Neige.

Zawsze jesienią. Nawet jeśli wiosną, niesie ją wewnętrzna strona dłoni, pięść (ro)złożona łopatką na(j)części(ej), odarta z tajemnych przejść kości w ścięgna,nie, ginąc,acz, otwierana na pamięć, zapieczętowana zamieć przemieniona na górze w depresję, róż(n)e pod poziom(em) zimnej wody twarda ziemia, z której zbudowano (sos)nowe igły i schody. Zaczęły się niepogody głuche na szloch, odporne na hałas mieszkania zastępujące drogę do.mowi.
Mówili, że śnieg już wyłącznie pachnie, wzrok dystansuje, a mnie jakby blado wypadło
szczęśliwie, przez próg fantomowego bólu, fantasma.gorycz(nie), rzeką, nad którą (s)potykam.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Un tablier.


Jak dwa razy do tej samej rzeki, niedalekie.jeszcze wczoraj, wprost z jeziora w my.dliny, które mdlą, m(o)dłą wodę wanny, w stukot dn(i)a, który ogłuszarość; uczyniłam zadość, akt przez który zaszeleścił sufit, skapując leniwie prosto w ścianę. Jestem prawie, jestem o krok od cofnięcia się w przód, od regresu, który (zarejes)truję. Praw(dziw)ie noc, ciemno. Powro-ty. Takie przestrzenie, które nie mijają, które rosną, otwierając kolejne drzwi, powiedz mi, jak bardzo na pewno minie-my, minie mi drżenie i drażnienie kolejnych warstw skóry, kolei-nami.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Les travaux.

(Wszystko, )co się mieści w szarych płaszczach, jeszcze nie szeleszczenie, płaskie wrzaski, takrzyk, którego nikt nie kradnie, na dnie za dnia (dła)wie(nie) głuche cisze zapięte, zapętlone na przedostatni błyskawiczny zamek z fosą o szerokotwartych oczach. O czasie, oczywiście, są jeszcze guziki, za-trzaski, zakład-ki i plisowanie. Szew mięty w palcach, szew bez butów
ch(ł)odzi.
Głód. Prasuję, stosując "s" wymiennie z "c", tak nie chcę, nie chcę tak, nie, zwłaszcza, gdy końce placów zawłaszcza oderwan(i)e od rzeczywistości; nosi mnie, poniosło mnie z wiatrem z zasady za zmarzniętą rączkę parasola, złotą, acz lewą, znaczę sobie sufit, miastu i światu, tutaj, odtajam.

sobota, 2 listopada 2013

Une coccinelle.


Duszę się, wychodzę, po schodach, wieczorem, z przejęcia potykam się o roztrzaskane słońce. Nie ma(m) końc,a schodowa klatka, w takich przypadkach tracę rezon i głos. Słyszę, powietrze, tylko tyle, nie więcej, zapominam ciasne (wnę)trzeba, pamiętaj, nie mam czasu na wiersze, wie(sza)m (się) tuż przy wejściu, w przedpokoju, na skrzydłach drzwi szafy, nie potrafię złapać żeber, które spadają z najwyższej wieży w bezwierze, w sam środek gęstniejącej szarości herbaty. Na tym złapałam się już ostatnio, za dłoń, za najbardziej oniryczną warstwę dnia opowiadającego z radością o załamaniu światła do kości, do natlenionej krwi. Śnisz mi się coraz głośniej i
cięż-ko.szmar-twi(ej)ę.

Le divan.


Tkwię w trudnej tkance, w szrankach kruchego szkła i ciszy, którą słyszybującą wśród liści, które opadły z drzew niczym wz.rok, spuszczony ze smyczy w drewnianą podłogę, w ciemne deski drogi, która nie prowadzi zbyt wielu
stóp, celowych; (ro)zmów.iłam skrzące się paciorki, zaszklone oczy zaszły przedgradową chmurą, zbiegającą po pulsujących, plusowych stopniach w stopnienia niezgodnie z gradientem stężeń, z kruchą nicią dążeń, od której się odlepiam, straciłam wrażliwość na współbrzmienia, na akord odstałam swoje (wła)sne.m. Uśmiecham, życząc powodzenia,
do powiedzenia mam może trochę więcej niż nie chcę,
łapię ręce za ostatnie pozostałe złote części,ej jeszcze mijasz mnie, przed-ramieniem, tam gdzie w-prawdzie

k.ruche(m) złączenia nieb, bardzo dużo prawdy w krzywych kreskach. W piosenkach, których nie śpiewam, w(z)ruszam ustami imitując echo, co marną pociechą nawet dla tych, którzy nie słyszeli. Nie dzieli się włos(ł)ów, jeszcze znajdę sposób, by pleść.