Chłodną wodą, delikatnie jak konwalie spadać w dół, staczać się, usychać, więdnąć, ginąć i gnić, starać się i stracić po kolei bilet kolejowy, a z nim wszystkie rozmowy i pou(k)rywane w szufladach zmysły, z zamysłem rozścielone na kwietnej pościeli, wszystkie, od niedzieli
otwartej jak rana, jak poranek rozdzierający noc krzykiem zaszyfrowanym wachlarzem obcych języków,
z których układam zdania, gdy brakuje własnego
miejsca.
Ocalałam, a teraz bez boli. Bezsercem scalam się i śnię, skaczę w przepaście, gdzie planuję zapuścić korzenie, przeczekać oddech, po stokroć bardziej pośpieszny niż pociąg do
zobaczenia.