czwartek, 22 grudnia 2016

Mene-tekel-fares.






Niebo rozlało się gęstą, rozgrzaną ziemią, lawą spływającą wzdłuż żeber, nie wiem, który to już raz snuję senne sonety wokół zmarzniętych nadgarstków, naskakując niezgrabnie na cienie chmur, moje sny znów pachną miedz(i)ą herbaty, która, zaparzona od dawnych rozmów, płacze. Mamy płaszcze, inne niż pół dekady temu, jednak nasze słowa nadal ważą tyle samo, nadal unoszą się nad kilkoma przecznicami w samym centrum (wszechświata). A świat? Świat rozproszył się w świetle migotliwego poranka, uwielbiam wszystkie shine, glitter, gleam, glister obce wyliczanki, które adoptowałam, które przyjmuję za własne, czasami osuwam się w (oj)czysty język, prozę zgrzytającą w kierunku wskazówek, półsłówek, zegarowych (s)tarczy minut i ułamków sekund. Znów sny zawieszone na belkach stropu, supełk.interpunkcyjnych znaków torują nam drogę. Mogę zasnąć, nauczyłam się odwracać głowę w stronę nasłonecznionego stoku. Są winni(ch)ce, ciche szepty chorych tkanin rozłożonych na podłodze. Wątki, osnowy, odnowy ducha i biologiczne zega.rysujące brwiowy łuk.  Barwię tkaniny w kawie i krwi, w mleku i miodzie, przynoszącym koniec (końców) pszczół. Chylę czoła, uchylam okno, znajduję przerwę, wyrwę, która ledwo drgnie, pod paznokciem. Łokcie w cieście na pierniki.m,
znowu jestem na forum, w for/mie.

piątek, 2 grudnia 2016

.even




Bolesne, wszak opuchnięte, opuchnięte, wszak zniekształcone odbicie.Zaczynam od lusterek, uczę się tych dźwięków, które przelatują w międzyczasie. Trzaskam drzwiami, w każdej białej kresce mieszczę pierwsze rozdziały w rozmaitych przekładach, tłumaczonych od deski do oporu. Mieszam kierunki starannie, tak, aby się nie przypaliły, nie przywarły do granicy emaliowanego, które dwa razy nie będzie powtarzać, prosto w twarz, krzywą linią życia złapie za nadgarstek, bezprawnie le.wybije z ry(t)mu nie do śmiechu. Mnie. Na najbliższym skrzyżowaniu z sygnalizacją proszę zawrócić. 
Proszę, takie ciche modlitwy w ciągu pół godziny braku oddechu, ćwierci minuty zamiany w e.chodzę. Doprawiam czarną herbatę kolorowym pieprzem za przepierzeniem miękkiej ściany, która słyszy i rośnie. Biegnę po schodach, ocieram łzy z poręczy, nie (d)ręczę za naręcza (pod)ręczników chwiejnej postawy telewizyjnego programu, mydlanego smaku wstążek sceny, zabrudzonej czwartej ściany. Nic nie mamy do powiedzenia inaczej, niż przez telefon. Rozsypałam się od zera do dziewięciu, kombinacje cyfr budują w niewiadomą stronę, piąta dwadzieścia pięć, jeszcze zdążę ocalić najprawdziwsze, najcieplejsze ognie, nie zginę w ruchomej złotej klatce, która wtacza się niespiesznie na następny przystanek. Niebieskie słuchawki, nie słucham słuchawek.
Przystaję, hamulec, sprzęgło, gaśnie najmistyczniej, na wewnętrznej stronie swetra śnieg, krople wo.d(r)yfują ku ch.murom, korek tworzy się w samo południe, a za pięć dwunasta tracę z oczu, oczywiście, mias,to koniec, najbliższy. Dygotam i Gotham
z mężczyzną-psem, z kobietą, która udaje, że nie słyszy.bko, bo tuż ob(ł)ok łuk cichej nocy.