poniedziałek, 30 grudnia 2013

La déchirure.


Ryby, drabina. Odrobinę koniec. Dłonie pachną cierpkimi wiśniami, południową stroną lasu biegnie noc i trzysta sześćdziesiąty czwarty dzień roku. W pociągu załamanie świata, ot, codzienny rozpad; skrzą się pierwsze szeleszczące listy, ostatnie pożegnanie odkładane na najwyższą półkę w dziale "teoria literatury"- sygnatura 82(091)A/Z (PL), jak tablice(;) (rejes)trujące, niezapisane karty. Kraty, tylko na tyle mnie stać, przestępuję jak rok z nogi na łeb na szyję. Szyję i leczę filozoficzną jak kamień zimną solą w oku te łzy, które drgają na nagłośni, nie gasną, coraz głośniej słońce głodne księżycowego krajobrazu przelatuje przez palce wraz z. (Czasem) Słońce przedarło mi ramię w ramach pożegnania, przebiegło po wewnętrznej stronie dłoni. Słońce wstaje. Z Sodomy do Gomory jeździ się tramwajem

wtorek, 17 grudnia 2013

Le gonflement.

Granica otwiera się jak rana, ta sama noc, która zdążyła już wielokrotnie zapaść. Jeśli jest, tkwi przecierając zaszklone oczy, wydłużone jak cie(r)ń rzęsy i mantruje ostatnie słowo połową twarzy, która zawsze patrzy. Osuwam się w osłupienie, zacinam jak tektoniczne płyty gwiezdny pył usypany w znaki zapytania. Nieprzejezdne, nie, przejednane. DNA rozpoznaję przedziały czasu i obszar, szaroniebieski. Jak kreski, jak o-kręgi, kluczenie wokół mroku, kruszonego między żebrami. Zebraliśmy się tutaj, aby tam wrócić, sami, aby o tym pamiętać, topografia rozdziera fragmenty, tym bardziej im zima. Mniej mijam, samo-tnę.
Niedziela i wszystkie pozostałe dni tygodnia.

środa, 11 grudnia 2013

La nervure.


Jesteśmy sobie
obcy jak miesiące przedzielone słońcem w jasne smugi. Jesteśmy drugim wcieleniem braku, zbrukanym krwią krążeniem rąk, byle (jak) do dłoni dogonić nić latawca. Zwłaszcza gdy wraca zawłaszczona płaszczem temperatura, złota gorączka co noc, co podcięte skrzydła chmur, które rozwijają wyobraźnię, znów kwitną gałęzie, znów zamknięte oczy
oczywiście, otworzyć.

Ł.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Un chômage.

Na jej kolanach grzęźnie szczęście, na jej podłogach Dalek(k)ie Morza, najwierniejsze Rzeki, otulające Mosty Słońce, tam gdzie po.ciąg.i stolice nie do Poznania, jeszcze Warszawa, bruk i korytarze, poprzez które podnoszą się żebra, twarz trwoni i rwie przestrzeń którą pada śnieg, oblepiający rzęsę spadającą na chłodny chodnik i srebrne dłonie. Na jej nieszczęście nie śpię coraz częściej plątając obce słowa w językach, które wywołują noc. Szeroką (i)swoją drogą.

Ł.