niedziela, 29 czerwca 2014

Un échelon.



Na długo i daleko wyjechałam. Chwilę już spędziłam w kałuży, teraz służę. Straciłam w walce wszystkie palce. Teraz jestem Wcale.
Jestem serialem, a to mój ostatni sezon.
Letni, prawie gorący, parzysz, mierzysz wzrokiem cny zamiar, miarowo oddychasz, zabierasz powietrze.
Zbierz wokół oka złe łzy i złamane rzęsy.
Na-pięcie.

środa, 25 czerwca 2014

La mienne.











Czasami, zwłaszcza urodzi-nowo patrzę na siebie
z niedowierzaniem.


(czerwiec, A. rozpoznaje już najpiękniejsze kwiaty, a poza tym staje się moim najbardziej osobistym samochodem, głośnym od migawek i drgań.)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

...


Wysokie kwiaty (z)ła.two zasłaniają światło i dostęp do wnętrza powietrza. Nie trzeba tak biec, wystarczy położyć się w samym środku nocy, na krawędzi chłodnego łóżka szukać poradnika jak znikać, jak sobie pościelić, by nie wyspać, by zasypać tętnice odmianami letnich miesięcy. Czerwiec, więc nic. Odmieniam kryzys przez przypadki, zwłaszcza te beznadziejn(i)e chwiejne, te zawieszone wokół stołu, przy którym milczymy, tracimy (petit-à-petit) apetyt, głos i sposób; Sufit błyszczysto, szaro i szorstko, korzenie i szum, talerze, tarcza, zegarogodzina głodna półsłówek, kilku ćwierci pamięci znikającej z oczu, ulatującej spomiędzy powiek i pomyłek. Korytarze, którymi zderzam się z zadośćuczynieniem.
Naiwnie, przedziwnie, nie wiem.

Na szczęście, coraz częściej Diana. Najwspanialej Patrząca K.

piątek, 20 czerwca 2014

Des nuages.



Pochmur.no(c). Słońce wychodzi bocznymi drzwiami, słońce szuka morza w szumie drzewnej kory, o (sto)pień, o gałęzie. Więzień i więzienie w samym środku mroźnego lasu, pokoje zaimprowizowane mchem, który pospiesznie rośnie swobodnie po wewnętrznej, więc wschodniej stronie dłoni. Wchodzi w reakcję z rezygnacją, wchodzi w wysokich butach stro-mymi schodami, bez poręczy(cieli), ścina biel ścian po długiej, krętej drodze.
Drogo-wskaz.u(je.dno-)lica i lśni.

Start, najdroższe Początki.

środa, 18 czerwca 2014

L'hirondelle.



Kalend, aż ostentacyjnie wskaże mi dowód na istnienie, nerwowo, zbiega(m) ścianą w barwę bliską szy.biegnę, ginę w pół do nagich stóp i pustych stopów żelaznej ręki i pomocnej dłoni. Nisko, wyjątkowo niezdrowo, fragmentarycznie zbieram (się:) w sobie nurt schodów, które chłodno płyną, łapczywie piją krew, niechcąco dopływającą: od źródeł do ujścia żył(am). Po.ręc(z)e, po kolana u-po korzenie, ku koronie; nie stronię od emfazy zdrapywanej z drzew, więdnę raz za razem stygnąc od dłoni, od cierpkiej zieleni mrożonej herbaty. Milczę, pomieszkując dwieście siedemdziesiąt jeden minut od Domu, od horyzontu do godziny policyjnieobecnej; jeszcze miewam opóźnienia mierzone kilometrami płynącymi rzadko jak rzeka, którą znam na pamięć, nawlekam na sen, wlokę deszczowe, częste wizyty. Drżę, jestem jak ciało, które stało się słowem; miewam opóźnienia, biegnę wolniej, zwłaszcza z butami w dłoniach pełnych kałuż, w obce swetry, nieobecniebieskie.

niedziela, 8 czerwca 2014

La caserne.


Pociąg kończy się wpół do peronu, dopierozpoczęty(kanie)m w dusznych przedziałach czasu, mi.jam; ja, za-rażona prądem rzeki, mężnie zmro.żona, cie.kawa, herba-ty, jak oceany Dziennika pisanego nocą, dzienne okruszki, dzieła zebrane w obcym narzeczu, w notatkach w najczulszym z dialektów. Uczę ubierać (się) w słowa w kwadrans, dwukrotnie. Tnę światło i ciszę, sznuruję stopy, na nowo nerwowo poruszam lewą dłonią. Usta(lenia)mi, które biegną do słów, otwieranych spokojnie, płynących życzliwie. W przypływie temperatury, stygnę, stykam się mankietami koszul z makietami miast, wiecznych.Walecznie włóczę się, wokół własnej (pr)osi(sz) mnie o-pamiętaj wszystkie części mowy, mrowienie, z akcentem na zaimek, który zwraca się bezpowrotnie w naszą własną, tytułowo senną stronę.

środa, 4 czerwca 2014

L'haras.



Zatracam rytm, ledwie trącam tętno, tnę tło tlące się, zupełnie zetlałe, spaceruję o-cal(eniem) rzę.sami, samotnie i (sen)nie przebieram, choć przymierzam słowa, przemierzam roztargane na podłodze światło połu.dnia, półciszy. Krwawię od ścian żył, nici źrenic, rękawów starych sukienek, w których prób(uję) odnaleźć. Słyszę liście, lśniące od wewnętrznej strony, zielenią (się,) rosną; rozproszony, chodź, rozprostowany średnikt środkiem chodnika dokumentuje skok na straconą główkę szpilek, rączkę parasola, dokonuję ro-zbioru, ro-sproszenia na-g(ł)ości na  skrzyżowaniu bolących stóp i srebrnej skóry dłoni.
Szumię, poruszam powietrze(m) z Wielkim Błękitem, od raZu do
zobaczeniA.