wtorek, 24 maja 2016

.lunaire





Nie ma w tym ani odrobiny bólu, nie ma w tym ani cienia cierpienia. Połykam światło, które parzy podniebienie i kilka transparentnych sklepień; nie jest lepiej; jest równie ciasno i bezsennie jak pod tą szerokością, którą znam na pamięć.
Zamieć, tajfun, brak słów wspomagany przez brak drzew. Patrzę i milczę, coraz szybciej pa(ni)kuję absolutnie całą siebie w walizkę, niespodziewanie dobrej ja-kości. Jak na krew, rzadko, jak na złość, łamię zęby i paznokcie, oszczędzam drobne (kości).
Jest ryż, niewyobrażalnie biały, i jest makaron, bardzo długi, powtarzalne są dnie nawlekane na lepkie, jasne przedłużenia palców dłoni.
Grawitacja działa tutaj bardziej wnikliwie, jakby staranniej, z gorzką premedytacją kierując pod stół resztki zastawy. Szybki przegląd zawartości szuflad, w których nie znajduję ani jednego słowa -punktu odniesienia, ani pół klucza; niewiele się (na)uczę, głównie zapominam, strojąc miny w jasne wstążki i wyprasowane stójki.
Dookoła całe mnóstwo różu w stu pięciu odcieniach, w stu piętnastu stopniach, gotowana woda i niegotowy jeszcze lud. Krzyk uwięziony w klatce żeber, w pułapce ruchomych schodów, chłodu przyprawiającego o alergię i ból głowy. Alegoria podróży, przeróżnych, na plastikowych talerzach w pastelowych kolorach. Nie przestanę wzniecać w sobie tych drobnych ruchów, ruchów oporu przed
Jedzmy. Nikt nie woła.

środa, 11 maja 2016

.luisant


Zimne kraje zamieniam niepostrzeżenie w ciepłe, następstwem czasu, następstwem odpowiednich póroku. Mrok zapada rzadko, jednak, kiedy się pojawia, jest gęsty i oblepia powieki. Jest światło od asfal,tu i kwitnie ku górze, spada po kamiennych stopniach. Topnieję, jem kolory o jaskrawych odcieniach. Zmieniam (się), a urozmaicenie mąci zimną wodę.To-nie biegnie w wyścig, w przeszkodę. Nieprawdopodobnie dużo wzruszeń, w rozkwitaniu z dnia na dzień, z godziny na godzinę wydłuża się cień, który śpiewa, rośnie siła w drzewach rozpromienianych przed wschodem Słońca i chociaż wpada w mgłę, mogłabym właśnie w nim odnaleźć źródło.
Światła gasną. Niełatwo zapiąć się na zamek bez łamania rąk, wyłamywania palców z dna szuflady, bez wpadania w fosy i bez forsowania patetycznych ścieżek, błogosławionych między blankami. Nie wiem. Kwitnie bez i potrafię przypatrywać mu się bardzo długo. Drugą godzinę marznę, a łzy ciepło otulają chodnik.
Nikt nie słyszy, zdjęłam buty, jedenaste, nie stukaj.
Na odlotne, chłodne, nieokiełznane, na złączenia zimowego płaszcza przebitego zatrzaskami, przebiśniegi, zawilce chcę ze(t)rwać w konwalie, zakwitłe w terminie, tuż przed terminalem przy-lo-
ty.