wtorek, 30 kwietnia 2013

Le chapelet.



Trwało to długo, dłużej niż powinno. Trwało jakoś tak za bardzo, rwało boleśnie, bezsennym szelestem kropel uciążliwie deszczowych. Zapomniałam parasola i, pamiętam, biegłam, potykając się o własne przeczucia. Te igły, drobne ukłucia, które kazały mi zostać teraz rozsypaly się, spadły ze schodów i prężąc się ostentacyjnie na miękkim dywanie udawały, że wiedzą lepiej. Ja zawsze wiedziałam gorzej. Gorzej niż. Wyż sprawił, że znów bolała mnie głowa, nim zdążyłeś zapytać, dlaczego, umarłam. Wiesz, śmierci są zawsze nie w porę, a oddech jest bełkotem nieobudzonego jeszcze ciała. Przestałam bełkotać, potrzeba niezwykłej dykcji, by wypowiedzieć ciszę.

sobota, 27 kwietnia 2013

La moyenne.



Byle tylko wyjść, natychmiast, strzepnąć nerwowym ruchem kurz z rzęs, odetchnąć duszną wonią najdłuższego dnia, równonocy i przedwiośnia równocześnie, patrzeć wprost w błękit, który odlepia się od chmur i kapie na przezroczyste od nadmiaru pracy dłonie, dziś, odświętnie uśrednione, wyjątkowo przeciętne, czy codziennie średnie, znaczone migotaniem tętnic i lato, już biegnie wąskim pasmem światła, ocienioną ulicą w stronę ust, nie znam, nie pamiętam który to już
czas, jakoś spokojniej, od kiedy postanowił nie istnieć. Niebawem, jestem pewna, zniknę, zamieniając się miejscami z Yorkiem, który udawał Nowy
Świat.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Le caniveau.

Ilus.trując osoczęsto star(a)łam się z rozpostartym skrzydłem, zasłaniającym widok za namiastką okna, przetartym zadławieniem do krwi jasnej jak chmury, stałam się fragmentem cudzego życia, historii, której nikt nie chce odosobnić. Na wygnaniu giną ostatki oddechu. Stara jak koniec świata, ot, jedenaście kilometrów nad ziemią, jesienią(,) Warszawa, nowy jak York fragment dusznego powietrza, które zapala niebo odrapane przesytem kondygnacji. Najwidoczniej, nie miałam racji chowając w dłoniach szybę, która miast szybować, rani. Rano wstanę mantrując lądowanie, które nie doszło do skutku, przemilczaną katastrofę, która potem zamieni się w wiatr. Tak trwać, w zbieżności imion miast (i) zdarzeń, tak łapać w senne rzęsy twarze, które dawno już,
już zawsze.