piątek, 18 października 2019

Serein.




67.
Jeden-jeden. Jak we śnie. Następny przystanek będzie ostatnim, tak długo iść, aż się przejdzie z miasta do miasta, aż się minie wszystkie międzylądowania, pospieszne przesiadki, osobowe przedziały pełne wrzącej animozji, niewygodne walizki, miejsce z nogi na nogę przestępujące w stronę okna, w stronę przejścia, rytuału przeciskania się i bagażu, który krąży pod skrzydłami jak tętnice odbijające się od chmur. Zamknij, zapnij, zapomnij. Murem za bramką, nie obronię żadnego strzału, nie mam tarczy ani ochraniaczy, a temperatura, która gwałtownie spada, tnie mnie po-tylicy, lewy skrzydłowy, prawy sierpowy, resztki sierpnia wypluwane spomiędzy kłów. Tyle mi zostało, odpadło jedno z czterech kółek nieodwzajemnionej aberracji, narratywistycznie, a vista, żegnam się i wpadam prosto w Tokio, w regał z Ikei i kilka drobnych monet, za które mi zapła
cisz/czesz się gładko, kakofonia wybrzmiewa w czterech pomarańczowych ścianach (wy)raźniej, aż oślepiają granice i kąty, omiecione kilkoma ostrymi stopniami.
Jesteś jak zło-to, które rozlało się na dłoni. M(n)ie/nisz(cz).