niedziela, 26 lipca 2020

La lata.




Jak odwołane loty, przelotne opady, jak nieustępliwe tramwaje ode mnie do ciebie. Czytam deszcz, wyciągając do słońca kilka rzęs, które się ostały. Nie przeczytałam jeszcze wszystkiego, ale już chcę nowe, choć sen wzbiera we mnie falami, które spiętrzają się na progu przedpokoju, które chrzęszczą w zamku, które nie wypuszczają mnie z baszt, wysokich wież i grubych kości. Wiara i awaria. Kruche brzegi osypują się na kolana, aż do kostek. Jestem zrobiona z tkaniny o przedziwnym splocie, która nie ma nic wspólnego z konwalią. Mam wąskie palce, na które nie trzeba dużo srebra konewek i zadaję mało pytań na kanwie temperat(o)ur. Było ciepło, zrobiło się ciemno, a potem oczy przyzwyczaiły się do mroku i nic już nie jest czarne. Ani oczywiste. Czas na nas, a my przyglądamy się mu z przymrużeniem, pod Wielkimi Oczami prószy śnieg.

czwartek, 9 lipca 2020

L'élingue.



Pa(t)rzę (p)od nogi. Z sufitu nagle zniknęły wszystkie plamy księżyc(i)a, palmy cie(r)nistych ognisk, najniżej, 
najwyżej za dnia usypuję hałdy gwiezdnych brył, przejezdne dachy chmur, dwukierunkowe przepierzenia przypraw i zawrotnie kruche ściany pościerane resztką sił. Noce są ślepe i lepkie od podłogi, słone od morza i kruche od fal, z bliży w dal, wypadam z ostrości bez spadochronu, śpiewam przez okno prosto w fasadę, której nie d,ostrzegałam - jestem chora na mak, na pewno(ść) jak kora młodych drzew, jak resztki żywicy, której nie da się domyć, st(l)abilnie przepadam z pustego w próżnię. Żelatyna, dzięki której trzymam pion. Nie różnię się wcale od wąskich rolet, od p(i)ór (i) brokatu, akurat tutaj panuje pełna zgodność - turkusowy atrament. Chłodno mi, albo komuś innemu, niewątpliwie czerwiec jak rozbłysk, jak sztuczne światło zaświecone prosto w ok(n)o i co
Noc kwitnie jaśmin - już jasno.