sobota, 24 grudnia 2011

L'altérité.

Dzisiaj wracam, dziś przypłacam słodko nadwątlonym zdrowiem, dziś wiele milczę, oddycham ciepłem znad herbaty, niewiele powiem. Bowiem powielę wesele dni najbliższych, dni przyszłych, dni minionych, w Tamizie utopionych, utopijnych nad Sekwaną. Niech się staną, niech się stają, codziennie inaczej, codziennie spoglądam, więc widzę, więc patrzę.
Wyszłam z siebie. Wyczaruję. Odchoruję. Wybaczę.

Także Londyn, także  płacze.

czwartek, 22 grudnia 2011

La serrure.

Wyletniałam tej zimy, wylatując spomiędzy spiętrzeń, co do wnętrza przeniknęły, do wnętrz w liliach i bzie. W ulice niepewne, zawstydzone jeszcze pierwszym śniegiem, pierwszą łzą, która skrzepła, niczym krew pod naskórkiem, z perspektyw bezpiecznych, nieubłaganie okiennych, przyglądam się mgle, ujemną temperaturę przechowuję w kieszeniach płaszcza. Zwłaszcza, iż niedoborem oddycham w granicach bezpiecznie ludnych miast.
Przyprowadzana, do porządku, za rękę, niejednym stukotem, każdym dźwiękiem, obiecaną opowieścią o drogim M.

niedziela, 11 grudnia 2011

La franchise.

W subtelności powroty, w jesienie...
...ostatnim przedzimy okamgnieniem.
Niezmiennie, niezmiernie, z M.

środa, 7 grudnia 2011

Le retour.

Tryptyk, triada o dłoniach
na dniach
z M. jesiennych
z R.o porankach w szrankach przedzimowych, zimnych,
letnich, ostygłych, najszerzej otwartych, najwnikliwiej ciasnych,
sierpniowych, własnych,

Opowieść o ostrzeganiu, o strzygach, o zeszłorocznym śniegu, który mnie obszedł, który obeszłam,
snu brakiem, cierpkim smakiem, spokojnym niknięciem, kruchym rzęs splotem,
zimą,
(z) powrotem.

niedziela, 4 grudnia 2011

L'enterrement.

Retrospekcje znaczne, wnikliwe i uważne, październikowe, rachitycznością deszczu, który nieistnieniem osuszył krople łez i dywany liści. Się przyśni, się ziści; coraz bliżej ujścia rzek o niespokojnym, niespójnym (prze)biegu, coraz odleglej trzepot ptasich skrzydeł-nikną. Milkną chaotycznie uliczne latarnie wstążką światła zaplątane w drżące gałęzie.

Marznące dłonie, wietrzny chłód, na wschód, o południu, w pół do zimy, czynimy z M.

sobota, 3 grudnia 2011

L'abri.




Spomiędzy dłoni wyplątywałyśmy listopad; dzień po dniu, porannie, poranione dostatecznie wnikliwie, by szeleścić słowami, pośród stron. Choć chłód, senność zaglądająca niespiesznie w obramowania luster-otworzyłyśmy balkonowe drzwi, niejedno z okien. Otworzyłyśmy usta. Przestrzenie, zmaterializowane od sufitu do podłogi, przez głowy i nogi do serca,
trzepot rzęs, drganie powietrza, za sprawą Rołs.

piątek, 2 grudnia 2011

L'excuse.

Może to horror vacui, paradoksalnie, z pogranicza odwagi. Czy tęsknota, zgryzota, desperacja, niedobór słońca, obmarzanie od dłoni, utrata ciepła, listopada, rozrzewnienie grudnia. Może to noc, niemalże nieustanna, niezwykle wnikliwa, może ciężkie powietrze, lekkie szuflady, zwodnicze analogie, alergie. Może morze, wielki błękit zapleciony między końce rzęs. Otworzyłam oczy na oścież. Patrzę, choć może jedynie wyglądam, niemniej jednak, zamieniłam strony. Zamieniam. Mieszam, choć przecież nie słodzę. Już od kilku jesieni, żyjąc; żywiąc pragnienie; odciskam- prowadzę przez labirynty ulic- ciasne i kruche narracje pośród klisz.