piątek, 26 września 2014

La ressource.


Mdło przyprawiam skrzydła, to nie jest (to) samo; rozróżniam wyłącznie imbir, cynamon i róże, osadzone na herbacianym dnie. Wieczór czci spacer, kolejny zaimprowizowany zryw, za sprawą którego poznałam wszystkie blizny. Już nigdy nie będzie takiego powro.tu, który do bolesnych, sennych złudzeń przypomina podróż, rotację wzdłuż torów, którymi biegną drzewa i(glaste,) kałuże i wróż(ą,)by zmarznięte dłonie spływające w czerwień.
Wydech-wdech. Zielone, poranne światło. Nie stronię od topniejących stopni,owo docieram do wnętrza, które gasi i śni; każdy odcień siły patrzy na mnie z góry, do której uzyskuję leśny, lśniący od kamieni dostęp. Jest deszczowo; jeszcze jedno słowo i wrócę w pełni drżenia, uginając się pod (cię)żarem wody,
(ja.k) żywej.
Naturalnie, martwo mi; z ożywieniem śl(edz)ę miarowe umieranie.

piątek, 19 września 2014

La secousse.


Nic -ocean. To wszystko to kładka położona na przedramionach października. Znikam lub podnoszę się, cokolwiek niezdarnie, od dłoni za włosy, oddaję drobne znaki, wkładam szum do szarych kopert i wysyłam, im dalej tym dłużej dochodzę do siebie.
Nie polecono mnie, więc biegnę, ignorując bezustanny rozkład dni roboczych, godzin przyjęć; tylko kwadras dzieli mnie od końca, sekunduję, zsuwam łzy.

Spokojnie.

wtorek, 16 września 2014

Le hie.


To jeszcze jedno smutne, wyludnione, wschodnioeuropejskie miasto, to kolejna przestrzeń krótkiej zagłady, której nie rozumiem, drobnych unicestwień, które (z)noszę. Proszę bardzo, rdzeń przeszedł rdzą i przywarł do warg, grubo zaznaczonych niedobranym różem. To były podróże, teraz jest czołganie, czołem wkładanym w ramy ostatniego pożegnania i pierwszej obrazy.
Od razu złapałam nowy, świeży oddech, odpoczywam ponad dachami sennych traw, trafił mnie, szczęśliwie nie gasnę.

Wrzesień. Z nami Anna.

sobota, 13 września 2014

Le pépin.


To pestka, to owoc kilku braków, przegniły. Splatam powikłania w warkocze, przerzuty układam wzdłuż kości udowych. Udawane, zaimprowizowane pospiesznie gniazdo uwiera i gryzie, wystające gałęzie wrastają do wnętrza dłoni. Boję się ciszy długości paznokci, boję się suchej skóry na łokciach, chłodu je-s(i)ennych splotów, kłopotów z utrzymaniem równowagi. Warzę się, jak przegniłe warzywo, jak śmietana, pleśniejąca, więc wyjątkowo kwaśna. Zupa nigdy jeszcze nie była
zasłona.
Zapomniałam firanki, zabrałam zaledwie kilka szklanek. Wyraźniej zaginam pościel, sypiam dużo krócej, zwłaszcza nad ranem próbuję uciec, otwierając niewłaściwe okna. Oglądam się za siebie, na regały książek, wiem, że nie zdążę zabrać ze sobą wszystkiego.
Będzie więc, jak zawsze, zwłaszcza, nic. Nieistotne obumieranie pustych, zwijających się sucho tkanek. Słucham starzenia, starania, starcia.
Uparcie ciemnieję.

W samym środku dn(i)a, z Hanią.

czwartek, 11 września 2014

La casse.

Zamykam klamki w kilku identycznych pudełkach, półot(w)artą pięścią, wartą zachłodu. Głodno mi, zjadłam zęby całując ulubioną klamkę, systematycznie, choć przecież przypadkiem. Przepadam (za) błyskiem. Zawsze jest wyjście, zawieszone po przeciwnej stronie podłogi. Złapałam za nogi zdumiony sufit, tutaj każde odważne szkło odbiera jasny przypływ, wskazuje kierunek wprost do centrum, umiejętnie (fil)truje trudne sztuczki, (ła)godzi szorstkie stłuczenia. Zawiesiłam wzrok wokół głowy, do połowy pustej, zepsutej nadmierną ilością czasłów, czasupływu. Tak miło mi zapomnieć o-parzeniach, o-patrzeniu, ześlizgiwać się stopami w przepaść wyłożoną miękkim brakiem,
znów, słów, jakieś takie ciepło bije od rzęs,
niebieskich, jak te kreski, usypane w kod.

Mogę ruszyć, (w) turkusowe światło.
Sierp(ie)nie.


wtorek, 9 września 2014

Un geyser.


Z pi(a)skiem po(d)niosło mnie ku (pół)nocy, trę dłonie, przecieram oczy, po prostu podniosłam się spod snów osnutych wokół kilku dźwięków. Wszystko między krawędzią peronu, a walizką. Teraz krótkie podróże, teraz długie zdania czy(sty) szept, ściszony do poziomu morza; przybrałam (kwia.tam.i) kształt poduszki, szorstkiej do końca od włosów, które złoto plotą, zmieniają ułożenie w przypływie temperatury, (trzy) kolory: szary, na krawędzi talerza staje się niebieski, półżartem ścieka w czerwień, w przerwie biegnie w biel. Blado zapinam na ostatnią chwilę kilka równoległych ulic, liczne sukienki, skapujące gęsto w trudną do uchwycenia noc, noc głośną od światła, przyćmioną kawą, która staje się ciałem. Wstałam, podnoszę się dalej, dalekko, wzdłuż ulubionej rzeki.

Trwałam tam na zawołanie zale.dwie godziny, w tym czasie jesień, objawiona samym środkiem drogi, zdarła ze mnie rzęsy, wzdłuż których rozłożyłam obce ręce. Bez-rad-nie, w oczekiwaniu na
dobre.

Jagoda, wietrznie.



poniedziałek, 1 września 2014

La pâte.


Wrze sień i każde pozostałe miejsce, gdzie(?) nie mieszczę się już od miesiąca. A to miesiąc końca, (d)ostatecznego powrotu, chaotycznego zaleczania niedoboru, do skutku, znieczulenia, które czule, starannie wnika w kolejne warstwy nieutulonych tkanek. Wzok gorzki od kawy, zabawy ze światłem, na progu pokoju, w kącie kuchni, za drzwiami łazienki nie przykładam ręki do łez, które biegną. Znó-w.rze sień, ot, bezlitosna klamra. Raz jeszcze, zamar-zła-m.

O., pełna światła.