wątpliwa nagroda poci(e)sz.enia pod(cina)cienie górnych powiek, spokojnie.
wtorek, 27 maja 2014
Le déploiement.
wątpliwa nagroda poci(e)sz.enia pod(cina)cienie górnych powiek, spokojnie.
niedziela, 25 maja 2014
Le b(o)ut.
To się skończyło, to nienaturalnie marnie umarło, porwało z prądem kilka wstążek rzek, kilka wers(ł)ów, pospiesznie złowionych z natłoku wietrznej przestrzeni szarych szeregów wierszy, z głów znów w piasek, w kieszeniach (i w) płaszcza(ch), płaczliwie kurzących się pod presją schodów. Od głowy do słowa, nów, przez żołądek do serca, w pełni bolę. Przed nami oślepiające światło w klaustrofobicznie ciasnym tunelu. Ostrzegaw.czekam, aż niewyraźnie mdleję, ciasno łamię powietrze na gałęzie, z których wiję gniazda. Zdaje się, (śró)dręcze kości.
Zaległości, których nie potrafię nadrobić, nadbudować, przybrać w zieleń i błękit.
Dom osiągnął dno, tak blisko do
morz(n)a. Ł.
sobota, 24 maja 2014
La hachure.
Zabłąkałam się między Fale, wprost w Melancholię i Utratę, pielęgnuję ten brak w słownie słonej odsłonie, nieomalowniczo morskiej wodzie, głodzę wzrok mgłą, jak mogłam być tak. przebiegła(m), przebrnęłam przez mapy myśli, nieprawidłowo złożone, przetarte w załamaniach, brzemienne w skutk,ach prosto w długi, dławiący nurt, i w drwa, i w wiórki, opiłki, kuszące skruszenia, nadgryzione straty. Z opadających liści i Dwunastu Krzeseł spada i zabliźnia, zbliża się Czas poszukiwań tego straconego, choć przez długi nie kładłam się spać wcale. Pierwiastki wyciągnięte z dna walizki, z niespokojnych ulic, z ocalenia przez niezmienne oceany, przez chmury i nadmiar ob(e)c(n)ych dłoni.c nie boli, łagodnieje południowe światło. Tak łatwo wracać w(ys)tarczy, w garściszonym znacznie głosem, wpół do-syć.
poniedziałek, 19 maja 2014
La (va)peur.
Rzeka, którą obejmuję zasięgiem kruchych ramion i drobnym wzrokiem od dawna rozlewa się ulewnym dreszczem wokół ujemnej delty. Tyle tylko, by spokojna głowa, suchą stopą przez grzeczność nie
zapamiętać ściegi i wzory, nietrwałe tkanie. Zaciągnęłam zasłony za-snęłam z zapałe.m-nie szukając przebudzenia, wywoływałam czy łowiłam z cienia ciernie cierpkiej zimy, (dła)wiłam gniazda i łamałam skrzydła z głębi bezsłowia w nieumiejętnie wytuszowanych rzęsach i pospiesznie dopasowanym uśmiechu, z samego środka szumów, szelestu, z tkanki niedopracowania oddychającej co cztery piętra, w cienkich, ciemnych swetrach, w oczach pełnych łez i ciszy, wciąż słyszę bez-miar, niezawodne drżenie na krawędzi dążenia do plaży, w cieple otulającym niespokojną dłoń, i w ustach, nieruchomych od słów, niewypowiedzianych nigdy głośno. Gdy światło, właśnie śnieg, do złudzenia przypominający ulewę i zamieć, pod dywan, wprost na drewnianą podłogę spod której niełatwo odnaleźć pół od-cienia wschodu, za wyjątkiem złowieszczo turkusowego, który schodzi ze ściany na (w)pół-noc.
Tak późno.
poniedziałek, 12 maja 2014
Le piston.
Spośród zalet wybieram wyłącznie zielenietrwałe. Nie było, minęło kilka snów i jedna wiosna, j(edn)a.k wnoszę po schodach chłód; osiadł na krawędzi ściany, na chwilę, niechciany jak łamiący się głos i cienkie włosy. Mam zapalenie miękkiej tkanki i dosyć(,) noc(y) w kontekście brzegu. Rzeka przepływająca w napięciu jak prąd, literacko splątany. Za-nim jesień, widzialność zamieniona miejscami z widocznością. Widocz-nie Ginsberg był (tylko) pretekstem. Był mostem, kruchym, podziemnym przejściem, przystankiem w pół drogi d.ocalenia, wcielenia w O'Harę. Pisałeś, Dear Frank, choć brakowało Ci słów i-mienia, języka i dłoni, brakowało Ci.epła i czułości w stosunku(.) do tego, c.opatrzyło. Zmieniło się. Szybciej czytam, wolniej piszę, czasami jeszcze bolę i chudnę, paskudnie, lecz schludnie zmieniam szelest sukienek w niebieskie ciało na usługach drugiej połowy roku.
Dotrzymuję, prędzej słowa niż kroku kwiatom, których nazwy systematyczn(i)e łatwo wypadają przez okno, wylane z kąpielą,
zupełnie jak dzieci.
niedziela, 11 maja 2014
Une encoignure.
Uporządkowany, więc pusty zbiór życzliwie ciepłych stopni wtajemnicz(eni)a w zieleń herbaty z wody i wiosennych liści odkształca podłogę na strychu, ledwie letnim, o cieniach niezdolnych dostygnięcia. Na przecięciu świat(w)łaściwy kierunek, odległość w częściach, odcinka.mi ot, lewa litera unosi(ę), nad ranem na wyciągnięcie rzek.i antyram, na kruche mgnienia zawieszenia słów od głosu, od horyzontu, z uporem odklejane, wciąż pełne drżenia przepaście, właśnie podjęte decyzje, niewypowiedziane ryzy i łamy, złamane łzy, szare plansze; od żetonów wciąż nie wiem i tonę, tylkolumny, attyki, antykwariaty, loggie i logika, akcentowana swobodnie. Wabię bezładnie, będę(,) ostrożnie, spisuję na str(at)ach . Odważ(m)nie, pal(im)psest i oset, dym osaczasami mgłę. Roztapiam się w złym widzeniu, lecz(ę)/psuję jedyniezniszczalne zmysły.szę wyraźnie.j
czwartek, 8 maja 2014
La lueur.
Popatrzyłam; kiedy nie patrzę, zwłaszcza, że żeńskie imiona, na M., M. jak wzajeMność.
środa, 7 maja 2014
Si.
Jestem opakowaniem na czarną kawę i mleczne światło, tak łatwo mienię się i-skrzę miejscem w ostatnim rzędzie, już jestem pudełkiem z trudnej tektury, z wyczerpanego papieru. Biegnę tam, gdzie chłodne ręce, temperatura krzycząca prosto w oczy zeru, znieruchomiałe schody. Powody, dla których uchodzę przez zmierzch w wierzch dłoni, (na ni)by na własnej skórze kwitną te podróże w beżach i bladej zieleni, którą mieni się senne niebo. Zakosztowałam herbaty słabo rozcieńczonej w stronę niedokończonych zdań, ułamków (odejmowanych od) ust zlepionych jednym słowem. Kwitnienie jest, jak beznaczenia. I konwalie, długie rzeki roślin, niebo rości sobie prawo do muzyki środka. Spotka mnie już wyłącznie mijanie kruchej dekady, poza tym, (wz)rok, w(z)rastanie.
poniedziałek, 5 maja 2014
La case.
Porządki zawsze są trudne, początki często gruntowne. Dosłowniemetaforycznie, do tak,tu. W wymownie, acz niewypowiedzianie nierównej walce, nad ranem odkleiłam palce od pościeli klawiatur i dywanów liter, trułam rytualne trumny, ułomne, ukochane trakty z tektury i terakoty, teraz wzrastam w kłopoty,lko, tęsknię, tutaj recytuję rok kalendarzowo obojętny; ot, czyn, dla zasady odczyt, wieczory autorsko spóźnione, szpilki, czyli włosy, które rosły i oddały się z wdziękiem szarości chodnika; przenikam tramwaje(m) w najniewłaściwszą stronę, zastój i strój. Głód i cisza posiadają najszlachetniejsze odcienie, lekki szelest wprost w przestrzeń, którą, choć nie chcę, zamieniam w miejsce, miejsca-mi w prze(d)świty godzin gdzie nie znam sufitu i grzęznę ciężka od wiosny, lekka od wzruszeń, ramiona-mi w
krzyku, odklejającym się lekko od nieba, od podłogi po brzegi w bieli, noszę ślady
krzyku, który umyka obserwowaną, wszak obrysowaną niestarannie krawędzią ściany, trauma trumien i kandyzowanych wiśni,
krzyk śni nam krawędzie, którymi znaczy plan amerykański, (oj)czysty bezplan, suma trwań przedzierana krzykiem, dotykającym chłodno dna pozbawionych rzęs powiek. Wkrótce zaowocuję wodą, która st(r)oi w
zbiornitkach czer,więc cisza.
Subskrybuj:
Posty (Atom)