niedziela, 26 czerwca 2016

.déchirant



Gdyby powroty rzeczywiście istniały, wróciłabym. Jednak melodie przez pryzmat samochodowej szyby na krawędzi trzasku w przestrzeni, w przesileniu prędkości, rosną, śnię i zupeł.nie poznaję; w obliczu zmian, na moich oczach rodzą się i krzyczą kolejno: odchylenia, przesilenia, najdłuższe dni i noce krótsze niż splot okamgnień, zatrzymane za granicą nietkniętych wówczas tkanek. Nic. Trochę wzdycham, w sam środek weryfikacji, trochę żałuję, jak rzeka zmieniam bieg(i) dociera (do) m(nie), że miasto przytula mnie najmocniej jak potrafi, bezwstecznie (roz)rzuca pod stopy (o)kładkę paszportu, ot, do-wody, czyli jedyny sport, który uprawiam, którym trafiłam; (te)raz echo, terazłamię palce (o)sobi(ści)e, osobno.
Czekam w koleinach kolejek, rozcieram na skórze granice, aż zupełnie zabolą. Zebrałam już łuski, zjadłam zęby na takich podróżach, nie podążam w żadną konkretną stronę; trochę tonę, trochę gasnę, s(ka)nuję jasną walizkę między termina(la)mi. Widoki z(za) okna mam czarno-białe, ale jeszcze wstaję, jeszcze się (pod)noszę z zamiarem, z uporem, z ukłuciem w środku dłoni. Zmiana to, jak najbardziej ranna.