sobota, 27 lipca 2019

La baie vitrée.




Przechodzę z ciała w szkło, cała na niebiesko w taflę nieoszlifowanego drewna, cal za calem drętwieję od powiek, tracę czucie po lewej stronie chodnika, nic mnie nie ocali. W domowym (Buk)areszcie, między Bogiem a prawdą, wreszcie sama w fałsz, fałdę załamania światła i rąk, którymi podnoszę ciało w-alk(r)owerem, otwieram pięść, wysypują się z niej rośliny doniczkowe, do niczego nikomu niepotrzebne pilee, kilka spinaczy biurowych i przetrzebione mrowienie od rowerowego hamulca, po kierownicę, nie widzę nic. Tylko sen w kącie pokoju rozprostowuje rzęsy, które później wypadają mi z kieszeni na skrzyżowaniach znanych na pamięć, na nich łatwiej pomylić hamulec ze sprzęgłem. Dławię się zachodzącą za Zabłocie rzeką, potłukłam się o marmur pocztowego stołu, kuleję i o(d)powiadam urwanymi zdaniami na pytania, które jeszcze nie (u)padły.

wtorek, 9 lipca 2019

La canicule.




Jestem niekomp/letn(i)a, chociaż nieustannie gotowa do skoku w bliż, w którą powtykano klimatyzowane blizny, od głowy psuję się z wdziękiem, to z ust spływa mi sierpień, wypuszczam korzenie dymu, puszczam z nim długie wianki, białe wstążki i gipiurę oblepioną brokatem, który opalizuje do tego stopnia, że trudno patrzeć mu w oczy. Jeszcze m/nie zaskoczysz, oczyścisz i ściszysz, nie wiem, czy powrót na latającym w próżni pła(sz)czu, czy regres, czy półprogresy, w każdym razie soczewki zataczają elipsy na suficie. Sami widzicie, nic się nie zmieniło, gromadzę to, czego mi mało i miło mija mi brak, ot, lekko złapałam się za słowo, teraz kaszlę, prawie się ksztuszę, całkiem tu duszno, fair enough, grunt to otworzyć okno jak partyturę, teraz
twoja kolej.