sobota, 29 czerwca 2013

Le cité.


Jak obwieścił radośnie zapis smutnej tęczówki lewego oka, jestem zimą. Wywróżyli mi zamieć, zamiotłam pod dywan, wyróżnili jaskrawą szarością podłogi, którą przykrywa, którą przegrywam w kości. Płaskie. Właśnie wracam, z trzaskiem szeptam do ucha cudzej filiżanki, środkowego. Za późno zmieniam pas, którego nie zapinam. I ginę. Minę się z (po)wołaniem, z ostrością widzenia twardo wkładaną do serca widelcem. Wielce nieadekwatne są te przeprowadzki, butne przemieszczenia w z(a)łamaniu przedramienia, które opiera się o. Każda ulica kończy się wodą. Wpada mi w oko, prędzej woda, jaka szkoda, nigdy nie wchodzi się dwa razy w te same
granice.

czwartek, 27 czerwca 2013

Le durillon.




Pół roku przetarte jak niedobudzone oczy w obliczu nocy, pół roku otwarte jak rana, zwłaszcza nad ranem, wisząca, nawlekana na włókna mięśni, choć serce jest jeszcze gładkim. Przypadkiem. Ot, zagadki. Maj, nawet jeśli czerwiec. Dni otwarte jak ramiona, jak karton mleka, które, prędzej czy później ulega zepsuciu; ulegliśmy rozkładowi. Nigdy się nie rozlało, mimo to, płakałam. Wiłam gniazda w miastach o niebo bliższych ścianie żył, krawędzi kamienic. W świetle tętnic, to nic, jedynie napsuliśmy krwi i w takt tęsknoty, by potem przygryzać listy, wysyłane do Koryntian, do skutku, kwaśne jak czereśnie niedojrzałe do trwania.
Mówimy do siebie dłuższymi zdaniami.

Łucja, choć Diana.

wtorek, 25 czerwca 2013

Les fardeaux.


Wanna pełna łez. Deszcz stukota. Łazienka to cienka linia, którą połykam na dobranoc, tnąc meandry pulsujących żywotnie tętnic, nic, trwoniąc czas, który nie leczy, lecz biegnie. Te wszystkie przestrzenie, których się boję. Przedpokój, czyli lustrochę puste, usta pełne, choć niewypełnione konturem. Rzęsy sklejają się z uporem, jak sąsiednie kartki książki oprawionej twardo, surowo. Ten trzask, który rozpoczyna ciepło. To ciepło, które zwija dłoń w kłębowiska myśli. Rój. Rojenie. Nie.ch mi.nie
Dia na.d Nie.bem.

sobota, 22 czerwca 2013

Une bande.


Bezczynność jak ość w gardle, jak nić przecinająca nadgarstek, tyle słów zamkniętych w spieczonej skórze ust, choć pozornie tak niewiele się dzieje… nadal nie istnieję, jednak niebo jakby puchnie, jakby migota próbując tchnąć światła między gałęzie straconych drzew, za zasłoną nocy, która wrze i spływa w ogniwa słabe jak cień oddechu, cień trwania.
Ze wstawania wysnuwam linię życia, przerywaną i wąską, krzywą, której nie sposób z(a)łamać.

Mgnienia patrzenia Diany.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

L' exception.


Żadnych słońc. Cisza, która stygnie, herbata w kolorze, który przygasa. Godzina dojrzała do czerwieni skapującej z miejsca otwieranego raną kłutą wieczorem, i cieni, tępym światłem zaklejającym horyzont. Po zmierzchu wierzch skóry przyciska ogniska zapalne, zapalone pospiesznie szeleszcząc rozmową, która, wnikliwiej niż papier, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy.
Z najwyższej wieży spadam od włosów, znów gniję, tracę szyję, wszak głowy
połowy już dawno spisałam na straty, traciłam na raty, latami, latam i roztapiam, ląduję i wracam i tracę.
Wytyczam trasę, przebiegającą prosto przez najbardziej sądny z dni.
Śni mi się noc.

piątek, 14 czerwca 2013

L'honte.


Zagłębienie mchu, miejsce, w którym serce wychodzi z siebie i płynie w najchłodniejszą stronę, łapie powietrze spokojnie, upojone wiatrem, który zawsze w oczy, łzawiące i pełne
księżyca, książek, i tych opowieści, które nie zasłużyły jeszcze na dwa głosy
cisza, słychać najdrobniejszy szelest, to szarość, która czyni za dość nocy,
końce słońca i porządek zaprowadzony przez deszcz na sam szczyt
rozpaczy, nie patrzy się za siebie, zwłaszcza poza granicami
światła.
Tli się jeszcze wdzięczne migotanie nieba, morskiego od koloru
skóry.