wtorek, 24 listopada 2020

La crémaillère.

 





Drążę wąskie korytarze, oświetlam słono ten fragment podłogi, który piętrzy faktury, mnoży chropowatość, chrapie w kącie padania światła, kopie w z(a)łamane kostki, gotuje się na ostatnie starcie na drobnych, niewyspanych oczkach blisko mety, na najmniejszym palniku, w który wkładam ręce. Opatruję rany nawet, jeśli pora nie sprzyja. Noc, z boku na wskroś, na skróty od ściany do resztek firanek, ażurowej klamki i cie(r)ni różnokolorowych świateł. Niech tłem tego miesiąca stanie się utkany z morza zalet zalew błękitnej krwi owiniętej wokół w pół do nadgarstka, półsen najoniryczniej otulony tym co miękkie i cienkie, tym co srebrne i złotem, które przebija spod spodu. Spokojnie.

niedziela, 1 listopada 2020

Un œsophage.

 


Zapisuję nim zapomnę, czyż nie inaczej oddycha się w gwiazdy, w cienkie zagłębienie rozświetlonej podłogi, w miękki środek nocy, w żebra cudzych łóżek, w tkaniny wypłukane wielokrotnie, przedzierane w sz(wach-)mat.Ka/wałki nieba w ołowiu i żelazie, resztki słów, natlenioną krew, najczerwieńszą, tuż przy krawędzi skóry, która ciska rzęsy do góry (stawów), wprost w cichą fugę igieł i cienkiego kwadratu korytarza, który rośnie w las. Szele/ścisz, znowu nie mam apetytu na ziemi(ę) zmieloną w sam raz. Nad morzami wciąż rzeki światła przepływają w palcach, pałace z piasku kruszą się o sufit, chmury płyną, a oczy otwierają się poza czernią, poza okrzykiem, z dala od metalicznego posmaku ostatniej z nas, która spóźniła się na nocy tramwaj. Długi lot, zwinięty w kłębek strumień świadomości, nad którą nie przerzucono ani pół kładki. Hala odlotów ciągnie się i gęstnieje, ja zbieram

sił(y) łez.