środa, 11 sierpnia 2021

Fekete.

 






Dwadzieścia pięć centymetrów nad podłogą, zgięta wpół drogi nad stołem ciężkim od nóg do krótkiego odcinka szyjnego kręgosłupa, który rozsupłuje się prosto w sen u sufitu. Zwisam, a wraz ze mną listy z drzew, krwawe punktory i magnetycznie chaotyczna numeracja. Chronologia nie ma już absolutnie żadnej racji, z głodu zwija się na głos w kącie ostrym od ochrypłych zdań rzucanych w niezrozumiałym języku. Rozpoznaję alfabet, do każdej z przepalonych gorzko liter dodając jedną kondygnację znaków (dia)krytycznych. Ciemna kropka, dies irae, gniew wzbierający na progu wieczoru w sukienki i sandały, wypełniający skrzynki i pozornie bezsporne połacie krzy.ku. Aż zaiskr(z)yło, aż spala czarno resztki turkusu i purpury, aż liże ściany i muska sufit, aż pęcznieje i pochłania co żyw(iołow)e. Nie straciłam jeszcze smaku, na dobranoc zjadam chrzęst chodnika i szelesty chmur, filet z nierozbitego filcu i drżenie wokół drucianego ogrodzenia. Do powiedzenia mam mniej więcej to samo, choć potrafię szybciej, bez zająknięcia. Puszczam wolno zajączki światła spływające gęsto po ramie cudzego okna. Zmokłam, nie będę się płaszczyć, przyszłam tylko przykryć (po)wieczkami dna puszek.
Miękkich od rdzy.