sobota, 24 czerwca 2017

Kajnikaj.



Skończyły się żarty, zaczęło się lato, które wpuszcza w kratę okna trochę światła. Jest i cień (je/sieni), uciska najdłuższe żebra, łamie mosty i kruszy korony. Niełatwa to lekcja, przedziwna ko/relacja, test z nieistnienia, z zaciskania pięści w ściszonych zupełnie kieszeniach. Słońce zdradza m(n)i(e) (z) milczeniem, że to już czas, najwyższy, na to, by za.padły zmrokiem ostateczne decyzje. Więc idę, znów wyjmuję z rzęs resztki powietrza, niechcący trącam siatkówkę, w końcu odklejam
się od balustrady na stacji South Kensington.
Enfin. L'enfant terrible. W końcu. Ten głos, Wielogłos odbija się echem, na pociechę, na łzy sypiące się bezradnie w ławki. Takie zagadki, takie drobne przenikanie obcych tkanin i własnych tkanek w szwy podróży,

więc (po)wiedz.

niedziela, 4 czerwca 2017

Sinistra.


Rozpięta między polentą, a semoliną, rozkładam starannie akcenty; rozkładam je, jak chcą ci zza południowej granicy, obco, wymachując dzielnie plastikową kartą ze zdjęciem. Znamiona niezalaminowanej osobowości upycham szczelnie po kieszeniach, mnę arkusze A4, wszak to kusząca propozycja. Jeszcze tylko nie(eko)logicznie biblioteczna karta wstępu, przezroczyste parasole i pozostałe występki. Obecnie walczę z permanentnym brakiem, gdyby ktokolwiek pytał, co (u) mnie po.rusza wiatr liście, przekwitły magnolie i rosną azalie, aż słychać to (świa)tło. Wsłuchuję się z Nosowską w koniec świata stukający wieczorami o parapet. Nie ma mnie wcale wiele, nig.dźwięk migawki z wdziękiem ociera się o opuszki palców. Przeżuwam słowa suche jak trawa, jak spękana ziemia, jak nieurodzajna gleba w głębi sadu.
Nie pozostawiam śladu nocy na skórze, na oparciu fotela. Przecieram ze zdumienia obce, stalowoniebieskie oczy. Rozglądam się.