czwartek, 9 marca 2017

Twice.

 Moje dni to lot/nisko, wszystko zamknięte w plastikowej, przezroczystej saszetce, która szeleści resztką kremu pod brązowe oczy, pod powieki, opuchnięte od szorstkich snów. Zostawiam życie w brudnych, szarych tackach, które trą o siebie sucho. Słucham. Boso przechodzę, od kieszeni do kieszeni, od paska zegarka do paska sukienki, do kokard we włosach i obiektywów. Jasnych. Ściemnia się, ściemnia.sz, a cień na ścianie wydłuża się i łapie mnie za rzęsy, usypując brak. Składam się z kartkowanego szybko kalendarza, kilku.brań złożonych w drobne kostki, siatki ścięgien, odrobiny mię/śni.sz znów zagęszczonym ściegiem, mlekiem śniegu w słabej kawie o smaku papieru i pośpiechu.
Hala odlotów odstukuje walizce tłumacząc zawiłości rytuału, który się nie kończy. Co piątek o wpół do piątej, w kolejce, na śliskim asfalcie, wciąż szukając rzędu numer trzynaście, szokująco szybko mija mi.nus sto pięćdziesiąt stopni, minust sześćdziesiąt minut. Zmiana czasłów. W godzinę śmieci naszych. A/men of letters.
Znów patrzę sobie w lustro wody od łez do stóp, od wskazówek zepsutego zegarka do środka dłoni, wnętrza brzucha, słucham. Egzegeza, beż i rozbieżny zez. Następnym razem rzucę okiem w lusterko. Celnie(j).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz