czwartek, 22 grudnia 2016

Mene-tekel-fares.






Niebo rozlało się gęstą, rozgrzaną ziemią, lawą spływającą wzdłuż żeber, nie wiem, który to już raz snuję senne sonety wokół zmarzniętych nadgarstków, naskakując niezgrabnie na cienie chmur, moje sny znów pachną miedz(i)ą herbaty, która, zaparzona od dawnych rozmów, płacze. Mamy płaszcze, inne niż pół dekady temu, jednak nasze słowa nadal ważą tyle samo, nadal unoszą się nad kilkoma przecznicami w samym centrum (wszechświata). A świat? Świat rozproszył się w świetle migotliwego poranka, uwielbiam wszystkie shine, glitter, gleam, glister obce wyliczanki, które adoptowałam, które przyjmuję za własne, czasami osuwam się w (oj)czysty język, prozę zgrzytającą w kierunku wskazówek, półsłówek, zegarowych (s)tarczy minut i ułamków sekund. Znów sny zawieszone na belkach stropu, supełk.interpunkcyjnych znaków torują nam drogę. Mogę zasnąć, nauczyłam się odwracać głowę w stronę nasłonecznionego stoku. Są winni(ch)ce, ciche szepty chorych tkanin rozłożonych na podłodze. Wątki, osnowy, odnowy ducha i biologiczne zega.rysujące brwiowy łuk.  Barwię tkaniny w kawie i krwi, w mleku i miodzie, przynoszącym koniec (końców) pszczół. Chylę czoła, uchylam okno, znajduję przerwę, wyrwę, która ledwo drgnie, pod paznokciem. Łokcie w cieście na pierniki.m,
znowu jestem na forum, w for/mie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz