środa, 18 czerwca 2014

L'hirondelle.



Kalend, aż ostentacyjnie wskaże mi dowód na istnienie, nerwowo, zbiega(m) ścianą w barwę bliską szy.biegnę, ginę w pół do nagich stóp i pustych stopów żelaznej ręki i pomocnej dłoni. Nisko, wyjątkowo niezdrowo, fragmentarycznie zbieram (się:) w sobie nurt schodów, które chłodno płyną, łapczywie piją krew, niechcąco dopływającą: od źródeł do ujścia żył(am). Po.ręc(z)e, po kolana u-po korzenie, ku koronie; nie stronię od emfazy zdrapywanej z drzew, więdnę raz za razem stygnąc od dłoni, od cierpkiej zieleni mrożonej herbaty. Milczę, pomieszkując dwieście siedemdziesiąt jeden minut od Domu, od horyzontu do godziny policyjnieobecnej; jeszcze miewam opóźnienia mierzone kilometrami płynącymi rzadko jak rzeka, którą znam na pamięć, nawlekam na sen, wlokę deszczowe, częste wizyty. Drżę, jestem jak ciało, które stało się słowem; miewam opóźnienia, biegnę wolniej, zwłaszcza z butami w dłoniach pełnych kałuż, w obce swetry, nieobecniebieskie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz