poniedziałek, 19 maja 2014

La (va)peur.


Rzeka, którą obejmuję zasięgiem kruchych ramion i drobnym wzrokiem od dawna rozlewa się ulewnym dreszczem wokół ujemnej delty. Tyle tylko, by spokojna głowa, suchą stopą przez grzeczność nie
zapamiętać ściegi i wzory, nietrwałe tkanie. Zaciągnęłam zasłony za-snęłam z zapałe.m-nie szukając przebudzenia, wywoływałam czy łowiłam z cienia ciernie cierpkiej zimy, (dła)wiłam gniazda i łamałam skrzydła z głębi bezsłowia w nieumiejętnie wytuszowanych rzęsach i pospiesznie dopasowanym uśmiechu, z samego środka szumów, szelestu, z tkanki niedopracowania oddychającej co cztery piętra, w cienkich, ciemnych swetrach, w oczach pełnych łez i ciszy, wciąż słyszę bez-miar, niezawodne drżenie na krawędzi dążenia do plaży, w cieple otulającym niespokojną dłoń, i w ustach, nieruchomych od słów, niewypowiedzianych nigdy głośno. Gdy światło, właśnie śnieg, do złudzenia przypominający ulewę i zamieć, pod dywan, wprost na drewnianą podłogę spod której niełatwo odnaleźć pół od-cienia wschodu, za wyjątkiem złowieszczo turkusowego, który schodzi ze ściany na (w)pół-noc.
Tak późno.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz