środa, 1 stycznia 2014

La juxtaposition.



Margines o.błędu, z rozpędu w(y).padam w oko-licę w(i)dz(i)eń jak noc. Jak (w) niewielkie okna otwarte wprost na zmarznięte dłonie. Koło mnie kłębi się smuga mgły, która mogła, lecz wcale nie musiała usypiać, usypywać konstelacji gwiazd w rozjazdach, rozkładaniem kolejnych kręgów w zasięgu ob(e)c(n)ego wzroku. Wyglądam przez lustra na ruchliwą ulicę, widzę wodzenie palcem po mapie(, która) myśli, że mogłaby tak. Za nos. Zanosi się pła(sz)czem.
Zła łza, jednak nie, jednanie, podpełzanie pod szorstkie nadgarstki i namiastki ust ułożone wokół słów, które oddychają jeszcze na balustradach, błogosławione między firankami, między którymi wciąż te same znaki, przestankowe. Przestajesz silić się na śnienie, ścielisz się na ścianie znacznie (dok)ładniej niż w an-trakcie minionego Czasu, którego teraz nie ma już nikt, nawet Nietzsche, czy Proust.
Subtelna różnica między mdło, a miło, drobna suma skarg, które tak łatwo stracić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz