poniedziałek, 9 kwietnia 2012

le seuil.

Szafir nieb łagodnie spływał w bezświetlny wieczór, wystygła herbata znaczyła upływ czasu, znaczyła tyle co nic. Nad dachami sennych kamienic gałęzie splatały kwitnienie, owocując wiosną. Opowieści zza ściany rozdzielone przepaściami, upadłe tuż nad progiem wpadały kazdym słowem wydartym rozmowie pod miękki dywan. Chłodne dłonie, sosnowe regały, regalia, realia wieczoru.
Pierwszy samolot.
Szelest płaszcza, zwłaszcza, że do widzenia. Och, zapewne doczekamy się zobaczeń, zapewne znów wystygną nam herbaty, poza tym nie zmieni się zbyt wiele. Stukot szeptanej kłótni, zimne schody, stop metalicznego kwietnia, strop tuż nad zapomnianą głową uleciał, chciał jedno słowo, które wykiełkowało i urosło. Prosto, to przypuszczalnie najkrótsza z dróg. Wyjątkowo dziś pogodnie. Tak, choćby deszcz.
Drugi samolot.
Dreszcz. Zielone światła, następny przystanek. Najtrudniejszy odcinek, na złość, prostej drogi. Nie złość, schematycznie popadłeś w przeniesienia. Pobladły interpunkcyjne znaki. Taki jesteś. Ś. był przynajmniej nieprzysiadaly. Idż. Przysiądę, znacznie mi tu bez Cię. Znacznie. Widzisz?
trzeci samolot.
Klucz. Choćby ptaków. Zapewne właśnie dlatego tak zgrzyta. Zębami wprost w zamek. O klamek ciężkie powieki.
Czwarta.
Trzydzieści osiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz