sobota, 1 listopada 2014

Le clampin.



To wzrusza, niekoniecznie ramionami, od ram okien, otwartych na oścież, na dach. Ach, wyruszam w podróż, przedzieram się przez chrust, do ust przykładam obce, konsekutywnie tłumaczone słowa. Jestem nikim, bezkarnie śledzę języki ślizgające się po-słowiem, silące się na przesilenie, cokolwiek jesienne. Październik zleciał z rzęs po wątłych schodach; chłód, samochód przeciera szlaki przeciera szyby przeciera o.czy, przecier pomidorowy, czy zupa dyniowa, pełnokrwiste święto, błękitnie i złoto. Piechotą wracam do wiosny, która odwraca swetry i płaszcze, która łasi się i głaszcze ostatnim stadium rozkładu. Rozłożono jazdę na konie i ludzi, ilu jeszcze łudzi się, że od słowa do płatka, śni(egu), ginie mgła, mdła zagadka przeżuwana w tym braku, w tej przerwie.

Rozerwie mnie zima. Nadzieję (się) na grudzień, (mnie) nadzieją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz