wtorek, 9 września 2014

Un geyser.


Z pi(a)skiem po(d)niosło mnie ku (pół)nocy, trę dłonie, przecieram oczy, po prostu podniosłam się spod snów osnutych wokół kilku dźwięków. Wszystko między krawędzią peronu, a walizką. Teraz krótkie podróże, teraz długie zdania czy(sty) szept, ściszony do poziomu morza; przybrałam (kwia.tam.i) kształt poduszki, szorstkiej do końca od włosów, które złoto plotą, zmieniają ułożenie w przypływie temperatury, (trzy) kolory: szary, na krawędzi talerza staje się niebieski, półżartem ścieka w czerwień, w przerwie biegnie w biel. Blado zapinam na ostatnią chwilę kilka równoległych ulic, liczne sukienki, skapujące gęsto w trudną do uchwycenia noc, noc głośną od światła, przyćmioną kawą, która staje się ciałem. Wstałam, podnoszę się dalej, dalekko, wzdłuż ulubionej rzeki.

Trwałam tam na zawołanie zale.dwie godziny, w tym czasie jesień, objawiona samym środkiem drogi, zdarła ze mnie rzęsy, wzdłuż których rozłożyłam obce ręce. Bez-rad-nie, w oczekiwaniu na
dobre.

Jagoda, wietrznie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz