sobota, 13 września 2014

Le pépin.


To pestka, to owoc kilku braków, przegniły. Splatam powikłania w warkocze, przerzuty układam wzdłuż kości udowych. Udawane, zaimprowizowane pospiesznie gniazdo uwiera i gryzie, wystające gałęzie wrastają do wnętrza dłoni. Boję się ciszy długości paznokci, boję się suchej skóry na łokciach, chłodu je-s(i)ennych splotów, kłopotów z utrzymaniem równowagi. Warzę się, jak przegniłe warzywo, jak śmietana, pleśniejąca, więc wyjątkowo kwaśna. Zupa nigdy jeszcze nie była
zasłona.
Zapomniałam firanki, zabrałam zaledwie kilka szklanek. Wyraźniej zaginam pościel, sypiam dużo krócej, zwłaszcza nad ranem próbuję uciec, otwierając niewłaściwe okna. Oglądam się za siebie, na regały książek, wiem, że nie zdążę zabrać ze sobą wszystkiego.
Będzie więc, jak zawsze, zwłaszcza, nic. Nieistotne obumieranie pustych, zwijających się sucho tkanek. Słucham starzenia, starania, starcia.
Uparcie ciemnieję.

W samym środku dn(i)a, z Hanią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz