To nie sanskryt, to wąska skrytka wielkości kilku głębszych oddechów, w której rozgaszczam i rozpuszczam zupełnie niezależnie (od) szerokości marginesu; na styku bzu i pla(ta)nów brnę w rozgrzany żużel, ustawicznie trącam łokciem korę, tracę (z oczu) koronę, nie wytrzymam dłużej z bagażem(g)liści(e), który tym raz(ł)em nie pozwolił mi dotrzeć na drugą stronę rzeki - mimo wszystko, nic mnie nie tłumaczy, ja natomiast łączę coraz dłuższe łańcuchy słów z nierównych, postrzępionych ogniw. Pod wpływem pyłu zawróciłam - to/nie/najprostsza operacja na otwartym akapicie, ale z ciężką walizką i złamanym skrzydłem można było jedynie zaciągnąć zasłony, wtoczyć się na taśmę, która zastąpiła trzy windy, dwa rękawy i kilka sekwencji ruchomych schodów.
A jednak o sto osiemdziesiąt stopni, o całe epoki, o kilka sezonów na raz. Sprawiasz, że wzrastam, wychodzę przed siebie, staję w samym środku zdarzeń i nie chcę inaczej. Z samego sedna dociera do mnie dystans i łagodność, dociera do mnie reszta i nie druzgocze mdłym powidokiem, echem, które pozwala rozwikłać, pozamykać i odetchnąć. Kolejne lato, jednak dojrzała
wiosna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz