wtorek, 18 grudnia 2012

Un fleuve.


Powracam, przymierzam na powrót cienkie sukienki,
przemierzam deszcz dreszczem, dopóki jeszcze
pada światło, kładzie się tuż obok
cieniem, usuwając ciernie,
przeze mnie krople, ulatują, przede wszystkim
moknę (to okropnie urocze),
deszcz tłucze sarny, wprost spomiędzy żeber
dwie, czy
sama nie wiem
kruszy, zapewne
nie sama poprzez rachityczność wspomień słońca, zwłaszcza, gdy

O(d)grzewane, oderwane od dłoni, (przed)wczesnym stadium bezsennej jesieni.
jednak
do sedna. Brakiem zŁódzeń. W końcu, w reszcie, w ła śnie, gru dzień.

czwartek, 13 grudnia 2012

Le muguet.

Uciekam miast czekać na-miast-ki z miast, które krzyczą strącając resztki liści wprost w przepaście; właśnie; zapomniałam zaznaczyć, że po pierwsze ostatnie zdanie. Zabawa w ciepło-zimno, strasznie niepoważnie, niezwykle ważkie sprawy biegają po krawędzi oszronionego parapetu, ach, niestety, och, doprawdy, wielka szkoda, taka przepastna niepogoda
ducha dmucha chłodem między żebra, nie brak wraków niedobrego smaku, słodkich łez, kiedy
ciepło, nawet kiedy
zimnoc, co noc, co dnia, kiedy
tak bardzo.

czwartek, 6 grudnia 2012

Un crépuscule.


Słońce w płatkach przymarzło do ośnieżonego asfaltu, kruszy od dłoni jedyny ślad podróży, który służy z oddaniem, z zasady, najsłodszej, tej, łączącej senne udręki z sękiem bezlistnych drzew,
z czasem,
bez wątpienia,
bez.
Przedl(e)śnienie, mierzenie kąta padania światła z N.

wtorek, 4 grudnia 2012

Une taillade.


Wszystkie dźwięki, wyłącznie by oddać ciszę, wszystkie, słyszę wyraźnie, ustępują niespiesznie zniewoleniu w odcieniu pewnej mgły i domniemanej krawędzi; na uwięzi trzymam jedynie tę część dłoni, która zdąży dogonić zbiegający w dół ulicy Księżyc, która spośród przerywanych linii żyć wyplecie najkrótsze,
z deszczu pod
warkocze, którymi skoczę na szczęście, niekoniecznie na tę połowę głowy, której nie straciłam.
Rozogniła N., w porze Jesieni, która się mieni kolorem rzęs.

niedziela, 2 grudnia 2012

L'essieu.


(o k)rok
(o d)nie(,)istnienia, straszne bezkwiecie, smutny bez i obmarzłe konwalie,
rok solą w oku w najszlachetniejszym odcieniu kwietnia, czy kwitnienia, choć słowa, łapane wpół drogi do(branoc), w ćwierć oddechu dusznego nieba i sennego słońca, które do końca zaowocowało,
a na początku był chaos, zachłyśnięcie chaośnieniem, ostatni stopień stopnień w-tajemniczenia szaleństwa w ocalenia, w ogóle,
jeśli się czuję, 
to znacznie
spokojniej.
Ilustracje bezfrustracji ósmych i dziewiątych nieb.