piątek, 20 grudnia 2019
Le cercueil.
Światło kładzie się na dłoni, głośno włączam (się) w sopran przy zamkniętych oczach cicho
odliczam, już tylko na siebie biorę najtrudniejsze z pytań, a
słowa jak cieliste rajstopy, światła wsteczne przylepione do marznącej skóry, która schodzi płatkami śniegu do piwnicy po to samo drzewo, które zamknęliśmy tam dwie dekady temu. Do taktu tak opóźnia się (naj)szyb(sz)y z wagonów, po kolei. Pół-tora. Start drży na powiece, trochę kołuje, ale można jeszcze wytrzymać, posprzątać resztki i odwrócić wzrok. Rok wysypuje się z rąk, wyrywa garściami ostatnie dni, usycham (psycho)dy-nami(t)-cz(y)nie
innieję i zapadam się, odmieniam przez wszystkie przypadki spadki u/wagi, wymierzenia wzrostu po prostu w samo sedno serca, w (dok)ładny rozmaz krwi i wy/lew do mózgu, setki zgub, mądre głowy łamią sobie palce na brudnym blacie, nie umyję tej klawiatury, już na zawsze rozleję sobie asfalt i krew i podetnę złoto ostrym słowem, stępionym ołówkiem wpisuję w ewidencyjną listę, autorską korektę zostawiam na ostatnią chwilę, jeszcze moment za/nim.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz