Najpierw wątpiłam, a teraz wtapiam się w tło w tempie, które zawstydziłoby niejedną porę roku. Rubato pali się od dłoni, robota wgina gwałtownie w przedwiośnie. Prawdopodobnie nie będzie prościej - ostatecznie sprowadzamy się do sufitu, wszystko schodzi z (wyso)kości i łagodnie łaskocze, zgrabnie rogowacieje, skacze na skróty, łuszczy się, pod naporem osocza kołacze lub kąsa, nadąsanym zamkom wystawia jednoznaczną odpowiedź, z wysokości (na oko dwa metry) otwarcie grzmi, a ja nucę, wbijam klin, cucą mnie w cudzej malignie, jeśli dźwignę, to bez różnicy czy szpilka czy igła. Doigrałam się, cokolwiek zwycięsko. Dopytują o temperaturę topnienia i czy wszystko pamiętam, a ja mam słabość do podłogi i pamięć do słów, siłą rzeczy zaplatam zdania o siebie na tyle ciasno, że można zapomnieć, skąd mnie wzięto i w jakim alfabecie, można zdrapać z linoleum znak zapytania bez konsekwencji, przecież
nie wiem, choć chcę wiedzieć, poznać walencyjność i walentność, potencjalnie przepuścić, rozszerzyć i odeprzeć, póki jeszcze wcześnie.