piątek, 28 czerwca 2024

Sarcelle.

 


Najpierw wątpiłam, a teraz wtapiam się w tło w tempie, które zawstydziłoby niejedną porę roku. Rubato pali się od dłoni, robota wgina gwałtownie w przedwiośnie. Prawdopodobnie nie będzie prościej - ostatecznie sprowadzamy się do sufitu, wszystko schodzi z (wyso)kości i łagodnie łaskocze, zgrabnie rogowacieje, skacze na skróty, łuszczy się, pod naporem osocza kołacze lub kąsa, nadąsanym zamkom wystawia jednoznaczną odpowiedź, z wysokości (na oko dwa metry) otwarcie grzmi, a ja nucę, wbijam klin, cucą mnie w cudzej malignie, jeśli dźwignę, to bez różnicy czy szpilka czy igła. Doigrałam się, cokolwiek zwycięsko. Dopytują o temperaturę topnienia i czy wszystko pamiętam, a ja mam słabość do podłogi i pamięć do słów, siłą rzeczy zaplatam zdania o siebie na tyle ciasno, że można zapomnieć, skąd mnie wzięto i w jakim alfabecie, można zdrapać z linoleum znak zapytania bez konsekwencji, przecież

nie wiem, choć chcę wiedzieć, poznać walencyjność i walentność, potencjalnie przepuścić, rozszerzyć i odeprzeć, póki jeszcze wcześnie.

środa, 14 lutego 2024

Uniformément.




Wypielęgnowane archipelagi i rozzłoszczone wypiętrzenia, orogenezy z brązu i złota, czas pokaże nowe ery skapujące chłodno w kolejne miesiące, które piętrzą się i potęgują - ja patrzę, trudno wywnioskować z ruchu warg, nieprawda; zaparzona na rogu herbata płacze nad kimś, kogo nie poznaję. Zwyczaje odbijają się od podług i framug, nogi cierpną, zawsze brakuje miejsca na parasol i paradoksalnie właśnie wtedy czuję, że 

wcale nie koniec, raczej idealny porządek tygodni, które znów zaskakują kolejnością, wydłużony dzień wrasta w żyły, wywróżyły mi go wyjątkowo serdeczne spotkania - przyszłam i nadal nie mogę wyjść z podziwu, że można słowem oswajać obce adresy, uobecniać nici i sięgać wzrokiem, żadnego ale, jednak

mącę metodologię i gmatwam paradygmanty. Łamię słowa, łowię to, co zostało, trochę przeżuwam, a trochę się przyglądam. W takiej wodzie można tylko lustra.

Do zobaczenia.

niedziela, 15 października 2023

Se rebiffer.

 


Wracam, jak poetki, z Wysp, których kontury przegryzły niejedną ryzę. Jeszcze zżymam się, jeszcze mży i rozmienia na krople, które wpadają na siatkówkę od wewnętrznej strony. Korony zostawiłam w przedpokoju, odkąd skomponowałam własny zestaw wytrychów trwam odważniej, jeszcze marszczę się na brzegach i zaginam, rozbiegam wzrokiem w rogi, ale pod nogi nie muszę wbijać już nawet wzroku. W tym roku składałam się z kilkunastu letnich miesięcy pod cienkim płaszczem przedzimia. Zamknę drzwi, być może wytrzymam suche listki, garstki płatków i nakastliki, których - podobno - nie ma w żadnym słowniku.

Nie znikam, kładę jedynie w rytm zapadania na zmierzchu cie(r)niem klucz za kluczem. Kłuje, ale przesta(wi)ło.

Jeszcze się u(cz)czę.

piątek, 16 czerwca 2023

La cible.

 


To nie sanskryt, to wąska skrytka wielkości kilku głębszych oddechów, w której rozgaszczam i rozpuszczam zupełnie niezależnie (od) szerokości marginesu; na styku bzu i pla(ta)nów brnę w rozgrzany żużel, ustawicznie trącam łokciem korę, tracę (z oczu) koronę, nie wytrzymam dłużej z bagażem(g)liści(e), który tym raz(ł)em nie pozwolił mi dotrzeć na drugą stronę rzeki - mimo wszystko, nic mnie nie tłumaczy, ja natomiast łączę coraz dłuższe łańcuchy słów z nierównych, postrzępionych ogniw. Pod wpływem pyłu zawróciłam - to/nie/najprostsza operacja na otwartym akapicie, ale z ciężką walizką i złamanym skrzydłem można było jedynie zaciągnąć zasłony, wtoczyć się na taśmę, która zastąpiła trzy windy, dwa rękawy i kilka sekwencji ruchomych schodów. 

A jednak o sto osiemdziesiąt stopni, o całe epoki, o kilka sezonów na raz. Sprawiasz, że wzrastam, wychodzę przed siebie, staję w samym środku zdarzeń i nie chcę inaczej. Z samego sedna dociera do mnie dystans i łagodność, dociera do mnie reszta i nie druzgocze mdłym powidokiem, echem, które pozwala rozwikłać, pozamykać i odetchnąć. Kolejne lato, jednak dojrzała
wiosna.

czwartek, 9 marca 2023

Errer.

 


Off the mat, off we go, właściwie nie wiem, jak dalece zbliżyć można do siebie definicję podróży i bezruchu. Rozlepiam rozbłysk. Brakuje mi światła, a może właśnie brakuje mi kerningu i osuwam się po bezszeryfowym zboczu, błądzę po szpalcie, idę w zaparte, ścieram podeszwy codziennie na tej samej, wymuszonej trasie, jestem w transie, a w międzyczasie (t)r(w)onię, martwieję, cierpnę i przełykam nachlorowane odtlenione powietrze, z przymkniętymi oczami sp(r)aw(i)am kilka płyt w rozdział, monitoruję wypiętrzenia i marznę, kaszlę, po drugiej stronie -już duszno; znad wyspy unosi się wiosna, przy ścianie dociera do mnie nienaturalne wygięcie, pogłębienie, które w ogóle nie licuje z listwą.
Mimo wszystko, rozprasowuję asany od oddechu, blokuję wełnę i rozwlekam szwy, wychodzę szeroko rozstawiając palce dłoni, nikt mnie jeszcze nie nakłonił - a wystarczyło nakłuć.

Od marca można się już tylko o(d)sunąć w południowo-wschodnie porównanie, w pół do linii zmiany Warty.

środa, 17 sierpnia 2022

Le laiton.





Ślady obecności tak cienkie, że można je, wraz z naskórkiem, zdrapać z politury. Uparłam się na suche wióry zalewane mocną kawą, za sprawą których zmieniam stan skupienia. Zalewa mnie krew, którą trzymam krótko, w sam raz na rzemieślnicze przemieszczenie z powyłamywanymi zamkami. Forsuję wąską strużkę wody, przepływającą między palcami lewej ręki, łamię płytki na drobne nominały. Minęło nam lato. Rosnę od ud, unikam światła, parzę palce i przez rzęsy prześwietlam zaprzeczenia. Nigdy jeszcze tak głośno deszcz nie zamieniał się w strużyny. 

sobota, 23 lipca 2022

Tentaculaire.

 


Nigdy nie było ła(go)dniej ani (ła)godniej, głód zamieniam na niewielkie łódki zanurzone bezpiecznie w nurcie, który porwał mnie od łokci i zatrzymał w wyjątkowo prostym i wybitnie nasłonecznionym kącie, z widokiem na morze gór, na oceany wypiętrzone w ostatniej orogenezie. Nie wiem dokąd zmierzają te skurcze, co porabia skóra i unaczyniona część powieki, kiedy lekko biegnę w hemoglobinę pomijając zwyczajową dawkę kokieteryjnych kultur ba(k)terii, kiedy tępo kopię ścianę w jałowej glebie, grochem ginę w chrzęszczącej w ustach soli fizjologicznej, niesmak pozostał jedynie na politurze. Policzymy się pojutrze, zetrzemy się od policzka do potylicy, złapiemy za nadgarstek sprawdzając, ile minęło, dlaczego pulsowało i czy to rzeczywiście wina pogody.

Prognozy sprawdzają się coraz cyniczniej.