Drążę wąskie korytarze, oświetlam słono ten fragment podłogi, który piętrzy faktury, mnoży chropowatość, chrapie w kącie padania światła, kopie w z(a)łamane kostki, gotuje się na ostatnie starcie na drobnych, niewyspanych oczkach blisko mety, na najmniejszym palniku, w który wkładam ręce. Opatruję rany nawet, jeśli pora nie sprzyja. Noc, z boku na wskroś, na skróty od ściany do resztek firanek, ażurowej klamki i cie(r)ni różnokolorowych świateł. Niech tłem tego miesiąca stanie się utkany z morza zalet zalew błękitnej krwi owiniętej wokół w pół do nadgarstka, półsen najoniryczniej otulony tym co miękkie i cienkie, tym co srebrne i złotem, które przebija spod spodu. Spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz