Do złudzenia podobny, do bólu bliski, do dna niezbadany, obserwowany wciąż z perspektywy podłogi i lasu, zza urwisk i wyrw konspekt wrzasków i w potrzasku ku podrzędnie złożonym teleskopowo zdaniom, konstrukcjom i konsultacjom. Nie ma
końca, w nawiasy wrzucam wytrącone z równowagi odniesienia, puchnę od przypisów, którymi popisuję się sama popijając lepką kawą i słabym sokiem z cząstkami, które nie sposób odmienić przez przypadki. Nie rozbiłam szklanych tac, przeciwnie lepię
koniec z końcem, łączę akapity z mdłą architekturą ochrypłej modernistycznie bladej pisarki, błądzę wzrokiem po suficie, zobaczycie jeszcze nie
skończyłam, jeszcze mnożę słowa mrożąc w słońcu sen. Jeszcze oddycham od deski do drzazgi, złapane w locie zarazki przewietrzam w przeciągu chwili. Wszyscyście się odwrócili.