Ledwie /się ro/z(a)pa(r)kowałam z warstw ochronnych, zalakowanych nielekką ręką pudeł, kartonu o/patrzonego warstwą zakurzonego styropianu, przetartej koperty pełnej powietrza, które szeleści, wnętrza plastiku który zgrzyta; już czas po sobie posprzątać. Bezszelestnie - podobno bardzo cicho otwieram oczy na noc, bez mrugnięcia dłońmi przeszukuję podłogę pod łóżkiem. Czas się zbiera(ć), na deszcz; dzieląc biurko z drugą połową stołu i materac ze snem, który przywarł do podeszew stóp. Recytuję z pamięci sznury przystanków, a u ramion mam pocięte skrzydła i zredukowane ciśnie/nie, się na usta zmierzchem sok z drzew, których nie potrafię rozpoznać po-szumie. Nie umiem wnętrzem potylicy nic, żadnej zagadki. Nieszczęśliwe wypadki dzieją się (fragmenta)mi bez tchu, bez mrugnięcia okiem. Owoce gniją na sklepowych półkach, pożółkłe płatki sztucznych róż wpadają w beż, którym przechodzę bojowy chrzest, z powikłaniami. Czasami śnią mi się dalekkie, ciepłe kraje, czasami bliskie łąki i
morze, z niczym nie koresponduję, więc czytam cudze wymiany pospieszne-osobowe, rozłożone na stole
to sierpień ale drzew tu nie ma, a sierpień
zawsze dojrzewa
ostatecznie.